[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gentry, jesteśmy w podziemiach, prawda? W piwnicy albo co. . .
Ale Gentry tylko podniósł rękę do góry i Zlizg wpadł na nią. Obaj stanęli
w miejscu. Na końcu korytarza zobaczyli dziewczynę, oddaloną o niecałe dziesięć
metrów fal dywanu.
Odezwała się w języku, który Zlizg uznał za francuski. Głos miała płynny,
melodyjny, ton rzeczowy. Uśmiechała się. Blada pod ciemnymi lokami, drobna
twarz o wysokich kościach policzkowych, prosty, wąski nos, szerokie usta.
Zlizg poczuł, że ręka Gentry ego drży na jego piersi.
Wszystko w porządku oznajmił, chwycił Gentry ego za ramię i opuścił
je. Szukamy tylko Bobby ego.
Wszyscy szukają Bobby ego odparła po angielsku, z akcentem, którego
nie rozpoznał. Sama go szukam. Jego ciała. Widzieliście jego ciało?
Cofnęła się przed nimi o krok, jakby chciała uciekać.
Nie zrobimy ci krzywdy zapewnił Zlizg.
Nagle uświadomił sobie własny zapach, brud wżarty w dżinsy i brązową kurt-
kę. Zresztą wygląd Gentry ego też nie budził zaufania.
Nie przypuszczam odparła. W podwodnym świetle znowu błysnęły jej
białe zęby. Ale chyba nie mam ochoty na żadnego z was.
Zlizg chciał, żeby Gentry coś powiedział, ale Gentry milczał.
Znasz go? Bobby ego? zapytał sam.
Jest bardzo sprytny. Niewiarygodnie sprytny. Chociaż na niego też nie mam
ochoty. Miała na sobie coś luznego i czarnego, sięgającego do kolan. Była bosa.
Mimo to pragnę. . . jego ciała.
Roześmiała się.
Wszystko się zmieniło.
* * *
Soku? zapytał Graf Bobby, podnosząc wysoką szklankę czegoś żółtego.
Woda w turkusowym basenie odbijała ruchliwe słoneczne kleksy na pióro-
puszach palm nad jego głową. Był nagi, jeśli nie liczyć pary bardzo ciemnych
okularów.
Co się dzieje z twoim kumplem?
184
Nic. Zlizg usłyszał głos Gentry ego. Siedział w pudle na indukowa-
nym Korsakowie. Takie przeskoki bardzo go denerwują.
Zlizg leżał na białym leżaku z metalowych rurek, wyłożonym niebieskimi po-
duszkami. Przez brudne dżinsy czuł, jak przypieka słońce.
Ty jesteś tym, o którym wspominał, prawda? spytał Bobby. Nazy-
wasz się Gentle? I masz fabrykę?
Gentry.
Jesteś kowbojem. Bobby uśmiechnął się. Dżokejem konsoli. Czło-
wiekiem cyberprzestrzeni.
Nie.
Bobby potarł podbródek.
Wiecie, że muszę się tu golić? Zaciąłem się i mam bliznę. . . Wypił
pół szklanki soku i otarł usta grzbietem dłoni. Nie jesteś dżokejem? To jak tu
trafiłeś?
Gentry rozpiął nabijaną kurtkę, odsłaniając bladą jak kość, bezwłosą pierś.
Zrób coś ze słońcem poprosił.
Zmierzch. Natychmiast. Nawet nie pstryknęło. Zlizg usłyszał własny jęk.
Owady zaczęły cykać za bielonym murem. Pot stygł mu na żebrach
Przepraszam cię, koleś zwrócił się do niego Bobby. Ten Korsakow to
musi być wredne gówno. Ale jesteśmy w pięknym miejscu. To Yallarta. Należała
do Tally Isham. Znowu spojrzał na Gentry ego. Jeśli nie jesteś kowbojem,
chłopie, to czym właściwie jesteś?
Jestem jak ty odparł Gentry.
Ja jestem kowbojem.
Za Bobbym jaszczurka wspięła się na ukos po murze.
Nie, Newmark. Nie jesteś tu po to, żeby coś ukraść.
Skąd wiesz?
Jesteś tu po to, żeby się czegoś dowiedzieć.
Na jedno wychodzi.
Nie. Kiedyś byłeś kowbojem, ale teraz jesteś kimś innym. Szukasz czegoś,
ale nikomu nie możesz tego ukraść. Ja też tego szukam.
I Gentry zaczął opowiadać o Kształcie, a cienie palm wydłużały się, ciemniały,
stawały się meksykańską nocą. Graf Bobby siedział i słuchał.
Kiedy Gentry skończył, Bobby milczał przez długą chwilę. Wreszcie się ode-
zwał.
Tak. Masz rację. Jeśli się nad tym zastanowić, to próbuję odkryć, co spo-
wodowało Zmianę.
Przedtem wtrącił Gentry nie miała nawet Kształtu.
Moment wtrącił Zlizg. Zanim tu trafiliśmy, byliśmy gdzie indziej.
Gdzie to było?
W Straylight. Nad studnią. Na orbicie.
185
A kim była ta dziewczyna?
Dziewczyna?
Ciemne włosy. Chuda.
Aha mruknął Bobby z ciemności. To 3Jane. Widzieliście ją?
Dziwna dziewczyna stwierdził Zlizg.
Martwa dziewczyna odparł Bobby. Widzieliście jej konstrukt. Prze-
puściła rodzinną fortunę, żeby to zbudować.
A ty, no. . . chodzisz z nią? Tutaj?
Nie cierpi mnie. Widzicie, ukradłem to, ukradłem jej pułapkę na dusze. Jej
konstrukt tkwił już na miejscu, kiedy odleciałem do Meksyku. . . Czyli zawsze tu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]