[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie pragnie jej posiąść.
Nie musi zdobywać, polować, walczyć. Zamyka oczy, bo cóż można zrobić więcej?
- To... nie będzie bolało. Wierz mi, tak jest lepiej. Byłeś skazany... a tak, może się uda
- jej głos zadrgał, jak zawsze przy kłamstwie. Mówiła szybko u bezładnie, naciskając małą
dłoń na jego przegubie. Patrzał na jej śniade, muskularne ramię, na pokrywający je delikatny,
ciemny puch jak na niedostępny eksponat, umieszczony za muzealną szybą i myślał o tych
wszystkich nocach, rankach i popołudniach, których nigdy nie będzie. Katty...
- Cześć. Stary krętaczu, jak zwykle wymigałeś się, uszło ci na sucho pulchną twarz
Martina wykrzywiał taki sam grymas uśmiechu, jaki widział kiedyś na buzi płaczącego
dziecka, któremu przed nosem wywinięto młyńca kolorową grzechotką. - Matuzalemie
naszych czasów, nadziejo ludzkości, nie muszę ci chyba przypominać, że natychmiast po
lądowaniu masz wychylić zdrowie mojej duszy pięciowiekowym burgundem!
- Wciąż żywię nadzieję, że do konfliktu nie dojdzie, lub że będzie on miał ograniczony
charakter - twarz ojca była szara i zmięta, a głos zniekształcony działaniem nadmiernych
dawek środków psychotropowych. - Lecz nawet, gdyby... to życie na Ziemi nie zginie, rasa
ludzka przetrwała już nie takie kataklizmy. Sytuacja unormuje się i ściągną was z tej orbity
już za kilka lat, i wtedy pogadamy; bo ja jeszcze długo nie mam zamiaru szykować się na.
tamta stronę...
Baranki obłoków płoną szkarłatem, garby wzgórz nikną pod szara warstwa mroku.
Nadchodzi jeszcze jedna duszna noc, napompowana księżycowa poświata, rozdzwoniona
maniackim wołaniem znikąd.
Nagły, straszny w nieartykułowanym rzężeniu krzyk, swoim wizualnym echem
rozpruwający spokojna toń mrocznego powietrza, purpurowym ogniem kreślący potężny łuk,
zasnuwający przestrzeń pałającymi kłębami mgły, zanikający raptownie, wsiąkający w
gęstwę ciemności, pozostawiający rozbiegane ognie we wnętrzu porażonych -oczu.
Mężczyzna kuli się, chowa głowę między ramiona w pierwotnym odruchu trwogi.
Lecz cisza, rozłomotana pulsem krwi, jest nie do zniesienia. Nagarniając pod siebie szorstki
dywan traw, napinając mięśnie rak i nóg, odważa się spojrzeć.
Wokół rozciąga się raj, przykryty kołderką wczesnego zmierzchu.
Tylko dalej, za kępa drzew, tańczą fauny, skaczą cienie... ludzkie cienie. To ani, to
wszystko przez nich!
Kimkolwiek są, nie mają dobrych zamiarów. Pojawili się równocześnie z eksplozja, a
najpewniej oni sami ją spowodowali. Pierwsi użyli broni, lecz, jak widać, zupełnie nie
potrafią się nią posługiwać. Są prymitywni - odprawiają rytualny taniec wojenny. Trzeba im
pokazać, kto tu jest górą, trzeba zdobyć tę broń i zrobić z niej właściwy użytek !
Zrywa się, chwyta gałąz, w piersiach pęcznieje agresywna złość. Z wykrzywioną
twarzą, nabrzmiałymi ścięgnami szyi, biegnie ile sił.
W nagłym wybuchu wyładowuje rozdrażnienie, złość i żal do wszystkiego i
wszystkich. Oni odpowiedzą za strach i ból, ani winni są istnienia tego ponurego raju,
nocnych psychoz, banicji jego i Kobiety, rozstanie na zawsze, dezercji, konfliktów, ludzkiej
głupoty!
Jak demon wojny wypada na polanę, staje po kolana w jedwabistej trawie, omiata
zdumionym spojrzeniem pustą łąkę, której nigdy nie dotknęła ludzka stopa.
Pózniej, już na posłaniu z liści, chce pocieszyć drżącą ze strachu Kobietę, lecz nie
znajduje odpowiednich słów, chce wyciągnąć dłoń, lecz nie znajduje dość sił, aby pokonać
dzielącą ich niewidzialną przegrodę.
Kaskady księżycowego blasku wibrują od bezustannego dzwonienia, srebrzyste nici
plączą się i wiążą w węzły, gęsta sieć opada powoli, krępuje, dusi.
Mężczyzna siada raptownie, ociera spotniała twarz. Wstaje i zdecydowanym ruchem
sięga po słuchawkę.
- Hallo.
- Ach, nareszcie.
Księżycowe strumienie gwałtownie mętnieją, obraz szarzeje i przybiera ziarnista
[ Pobierz całość w formacie PDF ]