[ Pobierz całość w formacie PDF ]
innego. Przeczytam ci: Odczekałem jakiś czas". Co ty na to?
- Odczekałem. Ale niedługo. Po co miałbym odczekiwać aż tyle, żeby jej już nie
dogonić?
- Więc chciałeś ją dogonić?
- Tak, chciałem. Ale niespecjalnie. Początkowo nie wiedziałem w ogóle, że to zrobię.
- Co? Co chciałeś zrobić? Szmit nie odpowiedział.
- Chciałeś zrobić to coś, co zrobiłeś? Czy też może chciałeś coś zrobić, ale się
rozmyśliłeś?
- Nic nie chciałem zrobić.
- Poczułeś jakiś wewnętrzny mus?
Szmit w milczeniu opuścił nisko głowę.
- No dobrze. Spróbujemy inaczej. Wiec chciałeś ją dogonić, goniłeś i wreszcie
dogoniłeś, tak?
- Tak.
Szmit znów zamilkł na dłużej. Oddychał szybko jak po pokonaniu wielopiętrowych
schodów. Kęski też milczał. Wreszcie odezwał się. W jego słowach brzmiała zachęta.
- No, zrzuć to z siebie...
Decyzja jak najszybszego opuszczenia Poręby stowarzyszyła się w umyśle Gezy ze
świadomością straconego na próżno czasu i energii. Od uświadomienia sobie tego faktu do
chęci uzyskania rekompensaty - niedaleko. Akurat dwa kilometry, to jest tyle, ile dzieli
Porębę od wsi Gołąb - siedziby jasnowidza Wytycza.
Na przestrzeni tych dwu kilometrów zastanawiał się, jaką metodę ma obrać: zdradzić
swoją dziennikarską profesję czy odegrać rolę klienta potrzebującego rady i pomocy?
Ostatecznie sam Wytycz narzucił mu rolę. Wyszedł na szeroką werandę pełniącą
funkcję poczekalni, wyłowił Gezę z gęstwy z wiejska ubranych kobiet ( Wiedziałem, że pan
przyjdzie, wiem, czego pan chce") i wskazawszy miejsce po drugiej stronie rozłożystego
secesyjnego biurka, milcząc wpatrywał się w przybysza nieruchomymi, ciemnoniebieskimi,
tak ciemnymi, że aż prawie granatowymi oczami. Można by je wziąć za sztuczne, szklane,
gdyby nie migotała gdzieś w ich głębi skra niesamowitości przypominająca błysk zapalający
się w oczach alkoholików w delirium
- Niestety, nie mogę wskazać - rozpoczął Wytycz - kto jest tym straszliwym zabójcą
kobiet, tym wampirem. Moja sztuka, a właściwiej rzecz nazywając - moje zdolności w tym
wypadku zawodzą. Nie pan pierwszy pojawia się w tej sprawie. Przychodzili już do mnie
krewni niektórych ofiar. Nie pomogłem im, choć chciałem. Po wielokroć próbowałem dociec,
skąd bierze się u mnie ta bezradność. I tylko w przypadku Marylki zdaje mi się, że doszedłem
przyczyny. Widzi pan, ja Marylkę znałem i lubiłem. To przeszkadza. Chirurg nigdy nie
powinien operować swoich przyjaciół czy rodziny. - Zamilkł, wpatrując się nieruchomymi
oczami w białą ścianę jak w ekran, na którym rozgrywa się akcja filmu niewidoczna dla
gościa. Po chwili wydobywszy z szuflady biurka pocztówkowe zdjęcie odprężył się, oczy mu
złagodniały. - Kiedy dowiedziałem się o śmierci Marylki, wziąłem to zdjęcie - ofiarowała mi
je niemal tuż przed śmiercią jakby coś przeczuwając - i siedziałem, wpatrując się w jej
wizerunek bez przerwy przez kilka godzin. Czułem się potem jak ciężko chory. Tak
wyczerpał mnie ten wysiłek. I nic. Nic nie zobaczyłem. Może dlatego, że to zdjęcie jest tak
świeże? Nie nosiła go długo przy sobie. Może gdybym miał co innego, jakiś przedmiot, z
którym dłużej związana była emocjonalnie...
- Mówił pan - odezwał się Geza po raz pierwszy - że Maria Wasilewska ofiarowała
panu to zdjęcie tuż przed śmiercią. Pamięta pan może dokładniej ten dzień, jego datę? Może
powiedziała coś takiego, co pozwoliłoby wyjaśnić, gdzie przebywała i co robiła w czasie
kilku godzin poprzedzających jej śmierć? Nie słyszał pan od niej z kim była wtedy
umówiona?
Ledwo wypowiedział te słowa, poczuł złość na samego siebie. Obiecywał sobie, że już
nie będzie wracał do ślepej uliczki, w którą zaprowadził go anonim %7łe zajmie się Wytyczem
tylko jako reporter, w kontekście jego jasnowidzeń. A tymczasem...
- Tak. Pamiętam tę datę. Jakże mógłbym ją zapomnieć. - Wytycz powoli cedził słowa.
- Marylka ofiarowała mi to zdjęcie w dniu swojej śmierci. Byłem z nią umówiony. Tutaj. O
piętnastej. Przyszła punktualnie, chociaż lubiła się spózniać. Była u mnie około dwu godzin.
Rozsialiśmy się około siedemnastej. Co robiła pózniej - nie wiem. Marylka była skryta. A pan
pyta nie jak dziennikarz, ale jak oficer z dochodzeniówki.
- Może to dziwnie dla pana zabrzmi, ale już na pierwszym roku studiów
dziennikarskich uczą, iż oficer śledczy i reporter to pokrewne dusze. Wracając zaś do
pańskich parapsychologicznych uzdolnień, interesujących mnie tylko dlatego, że jestem
reporterem, chciałbym, biorąc pod uwagę to, co przed chwilą słyszałem, prosić o wykonanie
pewnego eksperymentu. Tak się składa, że mam przy sobie przedmiot, z którym Wasilewska
związana była emocjonalnie. Coś w rodzaju pamiętnika.
Gruby, czarny brulion spoczął na blacie biurka. Wytycz przykrył chropowatą okładkę
szczupłą, wypielęgnowaną dłonią. Oczy jego znów stały się nieruchome, szklane.
- Widzę... Nie. Jakaś mgła zasłania... Widzę. Znów widzę. To nie mgła. To szarość...
Wieczór... Co to? Coś białego. Duch? Szarość go przesłania, szarość wieczoru. Nie, to nie
duch. To postać biała. Mężczyzna. Stoi. Przed nim... Tak, to Marylka. Leży. Nieruchoma.
Zabita? Nie, oddycha. - Dłoń Wytycza zacisnęła się w pięść na czarnym brulionie. - Widzę...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]