[ Pobierz całość w formacie PDF ]
to potrafił zachować się spokojnie i chłodno w tej dusznej atmosferze. -
Aleś mi dał łupnia, Piotrze! A niechże cię nie znam! Nie chciałbym grać z
tobą za jakie sześć miesięcy! Gdybyś posunął swego laufra przed ośmiu
ruchami... Ale jałowa to rzecz kłócić się o to, co mogło się zdarzyć.
Zupełnie to samo, co starać się wywróżyć naszą własną przyszłość.
Piotr zachichotał i mruknął, że "czuje się niedopsze, neen".
- Wolałbym, żebyśmy mogli powiedzieć "mat" w tej ciężkiej gmatwaninie, w
jakąśmy się uwikłali - zrzędził O'Donnell. - Widzę, że nie zaszliśmy ani na
krok naprzód z tymi sprzymierzeńcami waszmości.
I wskazał ręką w, stronę okna wychodzącego na tył okrętu.
- Zabrali oni swoje czterysta tysięcy funtów, ale każdy z tych ludzi miał
takiego kozła na czole, jak gdyby zamiast książęcego okupu dostali tylko
garść piachu. Na świętego Patryka! Pomyśleć sobie, czym byłoby te czterysta
tysięcy funtów dla członków angielskiego parlamentu, którzy zaprzedają
duszę każdemu, kto ofiaruje im najwyższą cenę!
- Zapłaciliśmy należność, chevalier - odrzekł dziadek. - Jeżeli otrzymamy
to, cośmy kupili, tedy wszystko pięknie i ładnie, jeżeli zaś nie... - tu
rozłożył ręce, jakby się wymawiając. - Jednakowoż winienem przyznać, że nie
wróżę najpomyślniejszego obrotu rzeczy. Czy zauważyliście, mości panowie,
że aczkolwiek noc jest tak cicha, nie słyszymy odgłosów hulanki na
pokładzie "Konia Morskiego"?
Istotnie cisza panowała w tej chwili, a raczej już od dawna, to jest od
chwili, gdy wkrótce po zapadnięciu zmroku przewieziono ostatnią ładugę
skarbów na okręt Flinta.
- Czyż więc waszmość sądzisz, że on porwie się do walki? - rzuciłem
pytanie. Siedziałem podówczas pod oknem wychodzącym na tył okrętu, tak iż
mogłem dostrzec światła płonące na "Koniu Morskim", migocące bladożółtym
blaskiem w gęstej, aksamitnej, podzwrotnikowej pomroczy nocnej.
- Spodziewam się, że on wystąpi do walki, drogi wnuku - sprostował
dziadek me słowa. - Boję się, że kapitan Flint przestał już mi służyć, a
jeżeli moje obawy są uzasadnione, to im prędzej potrafimy go rozbić, tym
bardziej będę zadowolony. Ale mam zasadę, ażeby nigdy nie myśleć o tym, co
może się zdarzyć w przyszłości. Wolę przygotować się na wszelką
ewentualność i czekać biegu wypadków.
- A czy waszmość przewidujesz zdradę, jeżeli ten rakarz Flint zwróci się
przeciwko tobie? - zapytał O'Donnell.
Murray znów zażył szczyptę tabaki.
- W pewnej mierze tak, chevalier. Zaciągnęliśmy czujne straże, a działa
zostały zaopatrzone w amunicję i odszpuntowane. Nic ponadto uczynić nie
mogę. Jedyną przewagą, jaką ma Flint nade mną, jest to, że zmuszony jestem
oczekiwać, jaki sposób postępowania powezmie on sam lub z nakazu swej
załogi.
Irlandczyk jednym łykiem wychylił szklanicę gorzałki i zawołał:
- Ba! Aatwo to waszmości mówić coś podobnego. Ale powiem waszmości, że
zdaniem moim powinniśmy natychmiast rozstrzygnąć, czy mamy wszczynać
walkę
z Flintem, czy też wyruszyć na morze.
Dziadek potrząsnął głową.
- Czy tak, czy siak, kiepska by to była polityka. Walka pociągnęłaby za
sobą straty w ludziach i uszkodzenie okrętu, więc jeżeliby dało się jej
uniknąć bez strat, tym większy nasz zysk. Z drugiej strony, jak ci wiadomo,
chevalier, morza są dla nas niebezpieczne... a ponadto Marcin, jako i ja,
przewiduje, że w powietrzu zbiera się wielka burza.
- A brońże nas, święty Patryku! - żachnął się O'Donnell. - Nie potrafię
nic a nic zrozumieć z twych zamiarów, mości Murrayu, jako mnie tu widzisz!
To nawołujesz do walki z Flintem, to znowu mówisz, że należy jej unikać, o
ile to możliwe.
- Całkiem słusznie, chevalier - rzekł spokojnie dziadek. - Położenie moje
jest niezbyt jasne i dogodne. Wolę nie wywoływać wilka z lasu. Do tego
właśnie zmierza moja polityka.
- Ale waszmość nie wiesz, co myśli zrobić załoga "Konia Morskiego", w tym
cała bieda - odezwał się Piotr odrywając wzrok od pionków, którymi bawił
się na stole.
- I to prawda, jużem to zaznaczył, Piotrze - odezwał się dziadek.
- Swojego czasu Bob i ja potrafiliśmy płynąć w nocy od "Konia Morskiego"
do "Jakuba" - ciągnął dalej Piotr, nie zważając na słowa mojego dziadka. -
Mosze potrafimy tego dokonać poftórnie, ja.
- Ha! - krzyknął O'Donnell uderzając pięścią w stół. - W sam raz to,
czego potrzeba.
Ale dziadek siedział nieporuszony.
- To rzecz możliwa do wykonania! - zawołałem. - A nikt oprócz nas nie
będzie o tym wiedział.
Przedziwne, bure oczy Murraya spoczęły na mej twarzy.
- Tak, można to wykonać - potwierdził. - Ale to rzecz niebezpieczna, mój
chłopcze. Noc jest cicha i można usłyszeć nawet plusk ryby.
- A ludzie Flinta pewno sprawują pilną wartę - dorzuciłem. - Ale Piotr i
ja pływamy doskonale; nie będzie najmniejszego szelestu.
Piotr zaczął zdmuchiwać świece.
- Ja - odezwał się. - Nie lubię wody, kiedy na niej pofstają bałwany, ale
kiedy jest spokojna, to bardzo dopsze na niej się czuję.
Dziadek uśmiechnął się i rzekł:
- Byłbym obłudnikiem i głupcem, gdybym odrzucił waszą ofiarę, panowie. Na
szwank jest nie tylko wystawione życie nas tu obecnych, ale i życie panny
Moiry.
Z piersi pułkownika O'Donnella dobył się jęk.
- Ach, czyżem ci tego nie powiedział, Murrayu, że będziemy kiedyś zdani
na łaskę pańskich rozpruwaczy i włamywaczy? A teraz sam musisz przyznać mi
rację! Ciężka to sprawa... bodajbym nigdy nie był słyszał twojego nazwiska
ani też nie wyjeżdżał z Hiszpanii!
Murray sam zdmuchnął ostatnią świecę.
- Dobrze, dobrze, chevalier - odpowiedział trochę cierpko - asan
wyjechałeś z Hiszpanii i znajdujesz się na pokładzie "Króla Jakuba", a to
właśnie, że tu się znajdujesz, jest jedyną ostoją twojego życia... nie
mówiąc już nic o zobowiązaniach względem przyjaciół waćpana.
W tej chwili przesunęło się koło nas ogromne cielsko Piotra.
- Idę po linę! - zapiszczał.
- Linę! - głosem przerywanym przez czkawkę jął mówić O'Donnell. - Jeżeli
nie skończymy na pętlicy powroza, to pewno będziemy rzuceni w morze. Mało
stoję o samego siebie. Wiele przeżyłem w życiu i patrzy mi się już kres.
Ale nieszczęsny był to dzień, Murrayu, kiedy mnie namówiłeś, bym wziął z
sobą Moirę. Nie mogę sobie wyobrazić, co ci wlazło do głowy... młode
dziewczę na okręcie korsarskim! To niegodziwość wprost nie do uwierzenia!
- Sza! - strofował go dziadek. - Uczyniłem to z jak najlepszych względów,
które zostały potwierdzone wypadkami. Ale oto Piotr. Znalazłeś linę,
Piotrze?
- Ja - powiedział Piotr i przywiązał jeden jej koniec do nogi od stołu,
tak jakem ja to był uczynił w ową noc, gdyśmy się tu zakradali po kryjomu.
O'Donnell szukał pocieszenia w nowej szklanicy gorzałki, Murray zaś
pomógł Piotrowi i mnie się rozebrać i odprowadził nas do okien wychodzących
na tył okrętu.
- Pamiętajcie nie narażać się bez potrzeby - szepnął, gdy przełaziłem
przez parapet. - Nade wszystko zaś starajcie się, by was nie odkryto.
Lepiej nic się nie dowiedzieć niż dać się zauważyć.
Objąłem już kostkami nóg swobodnie zwisającą linę i byłem gotów ostrożnie
zesunąć się do wody, gdy doszedł mnie cichy śmiech dziadka.
- Cóż takiego? - zapytałem.
- Pomyślałem, jaki to z ciebie stał się zawzięty korsarz.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, on już odwrócił głowę. Zesunąłem się z
największą ostrożnością w ciepłą wodę, uważając, by nie słychać było
pluśnięcia. W chwilę pózniej Piotr był już koło mnie i poczęliśmy płynąć
długimi, powolnymi ruchami w stronę światełek, które były jedyną widoczną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]