[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Niepowracając ju\ do smutnych tematów, zajadali soczysty \ółty mią\sz melonów i korzenną, słodką
papkę z bulw. Jurna razno pomagał gospodarzom oczyścić miski. Gdy ju\ odbiło mu się po jedzeniu, Conan
wdział tunikę, turban i przypasał broń. Po\egnał się z Sariyą i ruszył do Fortu Sikander.
Wybrał główną bramę i najbardziej uczęszczaną drogę. Kroczył z agresywną pewnością siebie. Dzięki
ostrze\eniom Jurny, wyraznie zdawał sobie sprawę ze spojrzeń, rzucanych spod oka. Niektóre wydawały się
przyjazne. Kilku \ołnierzy zatrzymało go nawet, by wymienić uprzejmości. Lecz większość obserwowała jego
przejście w ponurym milczeniu lub ze skrywaną złością. Gdy mijał czarne, rozdziawione wejścia do namiotów,
wyobra\ał sobie, \e dochodzi go gorączkowy szmer zakładów o jego szansę na prze\ycie.
Okrą\ywszy róg ocienionego palmami baraku sztabowego, Cymmerianin zasalutował stra\nikom,
wkroczył w cień ganku i czekał. Wreszcie adiutant kapitana Murada wezwał go do środka. W półmroku izby
siedział równie\ szarif Jefar. Ordynans polerował mu jego kawaleryjskie buty. - Zgłaszam gotowość do
słu\by, panie! - Conan starał się zachować normalny ton, unikając wszelkich dwornych ozdobników i modląc
się jednocześnie w duchu do boga głupców, \eby tylko markotny szarif nie zechciał otwierać ust. - Jestem
gotów.
- Dobrze, sier\ancie. - Kapitana równie\ kontrolował swój ton. - Mamy dla was świe\e rozkazy.
Natychmiast obejmiecie dowodzenie i wymaszerujecie z oddziałem najpózniej w południe.
Conan poczuł, jak gardło mu się zaciska.
- Tak... tak szybko, kapitanie? Aghrapur le\y wiele mil stąd i potrzebuję nieco czasu na przygotowanie...
- Aghrapur! - Głos szarifa Jefara trząsł się w kpiącym rozbawieniu. - Nie, ten rozkaz jeszcze tu do nas
nie dotarł. Gdy się to stanie, z przyjemnością będę towarzyszył ci na północ jako twój przeło\ony! Ale jeszcze
nie teraz. Twój kapitan mówi o rozkazie bojowym.
- Tak jest, sier\ancie. - Odziany w szary turban Murad skończył coś bazgrać na skrawku pergaminu i
pchnął go w stronę Cymmerianina po rozło\onej na stole mapie. - Nasi zwiadowcy zlokalizowali obóz wroga u
stóp wzgórz Durba. Tutaj! - Kapitan patrzył na swój palec wycelowany w poplamioną, postrzępioną mapę. Nie
chciał podnieść oczu i napotkać wzroku Conana. - Nale\y przeprowadzić zwiad i atak. Będziecie dowodzić
dwiema kompaniami cię\kiej piechoty.
- Tak jest, barbarzyńco! - Zmiech Jefara zgrzytał nieprzyjemnie w uszach Conana. - Oto szansa dla
ciebie. Mo\esz zapracować na tytuł bohatera!
Strona 54
Carpenter L. - Conan Bohater
XIII
Samobójcza misja
Bitwa toczyła się na porośniętych d\unglą grzbietach wzgórz. Wrzeszczące pieniące się czerwienią fale
zalewały cyple utworzone ze szczękających tarcz. Chmary strzał zaciemniały powietrze. Zwiszczały ze
wszystkich stron, jak pikujące po zdobycz morskie ptaki. Zielone liście i kwitnące pnącza opadały, ścięte
ciosami jataganów.
- Odtworzyć czworobok! Ej, \ołnierzu, rusz się i wypełnij lukę! Musimy utrzymać szyk za wszelką cenę i
posuwać się naprzód!
Zachrypnięty głos Conana ginął w hałasie. Rozkaz nie został wypełniony, gdy\ wojownik, do którego
Cymmerianin krzyczał, padł na ziemię, trafiony w nagą łydkę. Dowódca wymamrotał przekleństwo. Strzały
wroga trafiały do celu. Ukryci wśród koron drzew łucznicy mieli łatwe zadanie. Conan wiedział, \e mo\e to
oznaczać szybki koniec Turańczyków, o ile pancerny oddział nie zdoła zająć wy\ej poło\onego terenu.
Cymmerianin osobiście zapełnił niebezpieczną lukę, nie troszcząc się o rannego \ołnierza. śwawo ciął
jataganem, by odtrącić ostrze włóczni, która przedarła się do wnętrza maszerującego czworoboku. Ranił w
ramię jej posiadacza i rozorał twarz innego, atakującego go no\em Hwonga. Nagle mur tarcz zwarł się
jeszcze raz przeciw wyjącemu tłumowi buntowników. Conan został wchłonięty do niewielkiej pustej
przestrzeni czworoboku. - Naprzód, Turańczycy! Zewrzeć szeregi na tyłach! - Głos dowódcy chrypiał uparcie
ponad zgiełkiem bitewnym. - Przed nami ruiny, gdzie mo\emy opierać się tym małpom, póki Set nie zadzwoni
na sąd ostateczny! Spokojnie, chłopcy, i naprzód!
Ciągły ruch zwiększał mo\liwość obrony, nawet pośród tarasujących drogę pni i krzaków. Gęstwina
dawała szansę ucieczki przed skoncentrowanym ostrzałem łuczników. Conan starał się nie zastanawiać nad
jedyną wadą taktyki przemieszczania się: brutalnym wyborem, czy wlec ze sobą rannych, czy te\ miłosiernie
ich dobijać, o ile czas pozwoli.
- Conanie, a co z posiłkami? - Babrak przepchnął się za plecy sier\anta, mając na oku tyły czworoboku,
za które był odpowiedzialny. - Jeśli pomaszerujemy zbyt daleko przez d\unglę, to czy będą w stanie nas
znalezć?
- Posiłki! Dwie setki cesarskich Venji...! - Zmiech Conana brzmiał gorzko. Cymmerianin zni\ył głos, by
nie straszyć swymi prognozami \ołnierzy. - Nawet jeśli nasz posłaniec do nich dotarł, byłbym bardzo
zaskoczony, gdyby nadciągnęli z odsieczą. Coś mi się zdaje, \e ktokolwiek wyznaczył nam tak nikłe odwody
był tym samym głupcem, który oszacował liczbę buntowników na zaledwie czterdziestu! - Zrobił krok do
przodu i ciął mieczem, by dobić le\ącego mu pod nogami Hwonga. Wytarłszy klingę o jasnozieloną szarfę
trupa, powrócił do Babraka. - Nie, jeśli prze\yjemy, to tylko dzięki własnej dzielności i dyscyplinie! A potem
będę miał coś do powiedzenia naszym dowódcom. - Jego głos nagle wzniósł się ponad wycia i jęki. Okrzyk
bojowy miał zamaskować zwątpienie. - Walczcie, Turańczycy! Ka\dy z was jest wart dziesięciu tych wyjących
buntowników!
Słowa otuchy wywołały w odpowiedzi jedynie rozproszone, zduszone wrzaski. To prawda, \e
opancerzony piechur, walczący ramię przy ramieniu w szeregu, mógł być liczony jako równowa\nik co
najmniej dziesięciu nagich napastników. Lecz, jak wiedział ka\dy doświadczony \ołnierz, jeśli ich szyk się
załamie, pancerze fatalnie utrudnią szybki odwrót przez las, czyniąc Turańczyków łatwym łupem dla zwinnych
nieprzyjaciół. Nie mając innego wyjścia, dzielnie stawiali czoło deszczowi strzał i wyjącym hordom, wyrąbując
sobie drogę ku zarośniętemu krzewami ruinom, które miały im przynieść ocalenie.
- Przed nami brama zrujnowanego miasta! - mruknął Babrak do ucha swemu dowódcy. - Spójrz tam,
mur jest jedynie porośniętym krzakami wałem! Dzięki niech będą Tarimowi, nie naprawili umocnień! Lecz
któ\ to stoi na szczycie zburzonej wie\y? Conan podą\ając wzrokiem za palcem Babraka, przesłonił oczy
przed blaskiem słońca. Dojrzał postać, okrytą długim płaszczem z kolorowych pióra. Wsparty na wysokim
drągu, którego koniec wieńczył znajomy, mieniący się kształt, starzec przez dłu\szą chwilę spoglądał w dół,
na pole bitwy. Wreszcie uległ perswazji dwóch ledwie widocznych Hwongów i zniknął za poszczerbionymi
blankami. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • janekx82.keep.pl