[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bojowe okrzyki i wojownicy rzucili się w pogoo za wrogiem.
Ryku wpatrywał się w świetlny wir; w takiej formie %7ływy Wiatr ukazywał się kapłanom. Stał na
samym brzegu skalnej półki, zamiast siedzied na miejscu przeznaczonym dla Najwyższego Kapłana.
Nigdy nie czuł się swobodnie na tamtym miejscu, a teraz szczególnie zależało mu, by nic nie zmąciło
jego spokoju. Byd może to tylko bajka, że %7ływy Wiatr wyczuwa, gdy ktoś się go boi albo nie jest
pewny siebie& ale takie bajki często zawierały w sobie ziarno prawdy.
W dodatku Ryku nie podobało się to, co widział. Nawet nie o to chodziło, że %7ływego Wiatru nie
okrywał dym, jak nakazywał rytuał. Celowo nie przywołał dymu, uznając to za przestarzały zwyczaj.
%7ływy Wiatr mienił się purpurą i szafirem, a barwy układały się we wzory przyciągające wzrok. Ale
purpura coraz bardziej przypominała krew, podczas gdy szafir stawał się coraz bledszy. Ryku słyszał
też odległy dzwięk, który wydawał się dochodzid zewsząd i znikąd. Nie wiedział, jak go opisad.
Wyobraził sobie tylko, że gdyby pszczoły umiały śpiewad pieśni bojowe, brzmiałoby to bardzo
podobnie.
Nawet zapach Groty %7ływego Wiatru zmienił się. Zawsze pachniała świeżo i panował w niej chłód,
mimo że tkwiła głęboko pod zboczami Góry Burz i dochodziło do niej mało powietrza. Teraz wypełniał
ją zapach puszczy.
A właściwie co w tym dziwnego? Ryku uznał, że %7ływy Wiatr zasłużenie otrzymał swoje imię.
Dlaczego nie miałby przybrad innych cech, skoro się przemieniał?
Mimo wszystko musiał użyd całej swej wiedzy, by zachowad spokój. Dlaczego go to zaskakuje?
Potężna, starożytna magia kryła się w tej ziemi, magia nietknięta przez wieki; może to sami bogowie
Góry Burz właśnie się budzą.
Ryku uznał wreszcie, że jest już wystarczająco spokojny, by zasiąśd na miejscu Najwyższego Kapłana.
Niech bogowie się budzą, powiedział do siebie. Niech się budzą, a zobaczą, że jestem ich
przyjacielem, a moi wrogowie są ich wrogami. Wtedy nie będę potrzebował nawet Dobanpu, mając
bogów za przyjaciół .
Emwaya, jakby bez słów rozmawiała z ojcem, prowadziła całą drużynę tropem Złotego Węża.
Właściwie nie potrzebowali jej pomocy, bo potwór syczał prawie bez przerwy i wijąc się naprzód
znaczył drogę krwią, która stawała się coraz gęstsza.
Conan trzymał język za zębami. Wolał, żeby nadzieja, która w nim się budziła, nie udzieliła się
innym. Od fałszywych nadziei wojownicy stawali się nierozważni, a nierozważni wojownicy często
ginęli z ręki mniej groznych przeciwników niż Złoty Wąż.
Dzięki Emwayi drużyna posuwała się dużo szybciej, bez niej musieliby uważad na każdy krok. Conan
nie orientował się, jak daleko już zaszli, zaczynał wątpid, czy wszyscy wojownicy wytrzymają takie
tempo. Tragarze dyszeli coraz ciężej, lżej ranni będą musieli niedługo odpocząd.
Conan nie chciał dzielid drużyny, zostawiając lekko rannych razem z dodatkowym ładunkiem. Czy
zdołają ponownie się połączyd, jeśli rozdzielą się w tych głębinach? A zresztą wąż byd może zna jakiś
sposób, by nagle zawrócid i niespodziewanie spaśd na tę łatwą zdobycz.
Do nozdrzy Cymeryjczyka dobiegł znajomy zapach. Nie całkiem przyjemnie go wspominał, ale w
koocu te ogromne grzyby uratowały jego i Valerię, kiedy pierwszy raz przemierzali podziemia. Taki
zapach długo pozostaje w pamięci.
Dochodzili do pieczary pełnej grzybów. Conan zastanawiał się, po co one tam rosną, skoro Złoty
Wąż najwyrazniej żywił się mięsem. Emwayę za bardzo pochłaniała rozmowa z ojcem, by zwróciła
uwagę na cokolwiek prócz okrzyku wprost do ucha. Nie zamierzał jej przerywad.
Korytarz prowadził ostro w dół; ślady zielonej krwi pojawiały się coraz częściej i były coraz świeższe.
Wojownicy musieli zwolnid pogoo, by nie wchodzid w te wciąż dymiące plamy cierpienia i śmierci.
Kiedy jeden z wojowników nieopatrznie się pośliznął, od razu podskoczył trzymając sparzoną rękę
nad głową, jak trofeum.
Krwawi! Krwawi bez przerwy! Naprzód, bracia, niech się wykrwawi na śmierd!
Nagle korytarz ostro zakręcił; krew była teraz także na ścianach. Conan znów wysunął się na czoło.
Valeria trzymała się tuż za nim. Potwór mógł czaid się za tym zakrętem, nawet jeśli Dobanpu żył
jeszcze a sądząc po wyglądzie Emwayi, miał się dobrze.
Nagle pysk węża uderzył w zdezorientowanego wojownika na lewo od Conana. Zęby przeszyły
powietrze, ale róg zahaczył za ramię i cisnął wojownikiem o ścianę. Conan usłyszał, jak trzasnęła jego
czaszka.
Cymeryjczyk podskoczył i pchnął. Miecz przeciął łuski i wszedł głęboko w gardło bestii. Trysnęła
krew; rana była długa i najgłębsza z tych, jakich potwór dotąd doznał.
Syk węża przeszedł w rodzaj bulgoczącego ryku. Krew opryskała Conana, Valerię, Emwayę i kilku
wojowników. Paliła skórę. Conan zamrugał i potrząsnął głową, by pozbyd się jej z oczu; ręką wytarł
usta i spojrzał na klingę. Nie zauważył uszkodzeo.
Usłyszeli głos Dobanpu:
Przygotujcie ogieo! Kiedy wprowadzę węża między ziemne owoce, podpalcie je!
Conan i Valeria nie tracili czasu na zastanawianie się nad sensem słów szamana. Spojrzenie Emwayi
też zniechęcało do dyskusji. Wąż wił się w szerszej części korytarza.
Krzesiwo! Przynieśd krzesiwo i pochodnię! Szybko! krzyknęła Valeria.
Przybiegł jeden z tragarzy. Valeria wykrzesała iskrę. Wysuszona, nasiąknięta tłuszczem trawa
natychmiast się zajęła. Nie rozbłysła jednak żywym, żółtopomaraoczowym płomieniem, tylko mdłym
jak krew węża fioletem, obrzydliwym jak czary, z których pomocą wąż wysysał siłę życiową.
Valeria trzymała pochodnię przed sobą. Wąż powoli cofał się coraz dalej między grzyby. Conan stał
obok Valerii; miecz i włócznię miał w pogotowiu. Zobaczył, że Dobanpu podnosi rękę i rzuca w pysk
węża coś, co wyglądało jak garśd jego zgęstniałej krwi. Wąż posunął się jeszcze trochę naprzód, po
czym się zatrzymał. Opuścił łeb w wysokie grzyby.
Pochodnia rzucona przez Valerię poszybowała nad wężem i wpadła w kępę grzybów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]