[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jest żonaty. Dobrze, że nie jesteś żonaty, Benny, no bo wtedy to wiesz, gacie obcego faceta
u ciebie w domu. Zona musiałaby się gęsto tłumaczyć.
Ale tym razem Carmen milczała.
Omar H. mówił o podróżowaniu po mieście. Jako jedyny członek grupy mieszkał poza
dzielnicą, na Lower East Side, a więc metro, i plastikowa karta, którą musiał przeciągnąć
przez rowek, sześć razy, żeby odblokowały się kołowrotki w bramkach, Proszę
przeciągnąć powtórnie , i długa jazda przez miasto, i ta chwila, kiedy wylądował na
jakimś obskurnym rogu w Bronksie, nie wiedząc, gdzie się podziały brakujące przystanki
metra.
Curtis B. nie mógł znalezć zegarka. A gdy wreszcie znalazł, w apteczce, nie mógł go
zapiąć na ręku. Proszę bardzo, jest zegarek. Powiedział to grobowym głosem. Jest zegarek,
trzymam go w prawej dłoni. Ale prawa dłoń jakoś nie może znalezć drogi do lewej.
Zaistniała przestrzenna pustka albo pustka wzrokowa, rozstęp w polu widzenia, i trochę to
trwało, zanim wreszcie udało mu się połączyć jedno z drugim, dłoń do nadgarstka,
spiczasty koniec paska w klamerkę. Dla Curtisa była to skaza moralna, grzech zdrady
samego siebie. Kiedyś podczas sesji przeczytał tekst, który napisał, o wydarzeniu sprzed
pięćdziesięciu lat, gdy w bójce barowej zabił rozbitą butelką człowieka, masakrując mu
twarz i oczy i przecinając tętnicę szyjną. Podniósł wzrok znad kartki, kiedy wymówił te
słowa: przecinając tętnicę szyjną .
O zagubionym zegarku opowiedział tym samym dobitnym tonem, mrocznym i
kategorycznym.
W drodze na dół powiedziała coś i zaledwie parę sekund po tym, gdy Keith to zrobił,
powiązała jedno z drugim. Kopnął w drzwi, które mijali na schodach. Przystanął, odchylił
się i kopnął mocno, trafiając podeszwą buta.
Gdy powiązała swoje słowa z jego działaniem, to najpierw zrozumiała, że jego gniew
nie był skierowany przeciw muzyce ani kobiecie, która ją puszczała. Skierowany był
przeciw niej, Lianne, za jej pretensje, za słowa, które wypowiedziała, za ich uporczywość,
irytującą powtarzalność.
Potem zrozumiała, że nie ma gniewu. Był całkowicie spokojny. Odgrywał tylko emocje,
jej emocje, w jej imieniu, na jej konto. To prawie jak w zen, pomyślała, gest mający
poruszyć, pobudzić czyjąś medytację albo odwrócić jej kierunek.
Nikt nie podszedł do drzwi. Muzyka rozbrzmiewała dalej, powtarzający się powoli
motyw grany na piszczałkach i bębnach. Spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem, twardym
i donośnym, mąż i żona, w drodze na dwór.
Na pokera spotykali się u Keitha, bo tam był stolik. Sześciu karciarzy, stałych bywalców w
środowe wieczory, dziennikarz od biznesu, agent reklamowy, akwizytor kredytów
hipotecznych i tak dalej, mężczyzni kręcący ramionami, poprawiający sobie jaja, gotowi
zasiąść do gry, z miną pokerzysty, poddać sprawdzianowi siły rządzące biegiem zdarzeń.
Na początku grali w różne mutacje i odmiany, lecz z czasem zaczęli ograniczać
możliwości rozdającego. Zakaz wyboru określonych wariantów pojawił się jako żart w
imię tradycji i samodyscypliny, jednak z upływem dni wszedł w życie i wytoczono
argumenty przeciw nędzniejszym wynaturzeniom pokera. Wreszcie najstarszy gracz,
Dockery, pod pięćdziesiątkę, zaczął orędować za straight pokerem, tylko i wyłącznie,
klasyczną wersją retro, five-card draw, five-card stud, seven-card stud, a zawężaniu opcji
towarzyszyło podbijanie stawki, co ożywiło rytuał wypisywania czeków przez przegranych
u końca długiego wieczoru.
Każde rozdanie rozgrywali w szklistej gorączkowości. Cała akcja toczyła się gdzieś za
oczami, w naiwnym oczekiwaniu i wyrachowanym oszustwie. Każdy usiłował złapać w
pułapkę pozostałych i poskromić własne złudne marzenia, makler, prawnik, drugi prawnik,
a gra była skumulowaną esencją, czystym i intymnym wyciągiem z ich działań podczas
dnia. Karty ślizgały się po zielonym rypsie okrągłego stolika. Wykorzystywali intuicję i
zimnowojenną analizę ryzyka. Wykorzystywali spryt i ślepe szczęście. Czekali na proroczą
chwilę, na porę, w której mogliby podjąć ryzyko, bo wiedzieli, że nadejdzie konkretna
karta. Poczułem, że jest dama, no i była . Dorzucali żetony i wpatrywali się w oczy po
drugiej stronie stolika. Zniżali się do ludowych sposobów z czasów przedpiśmiennych,
apelując do zmarłych. Były elementy zdrowej rywalizacji i bezczelnej kpiny. Były elementy
intencji, żeby odrzeć drugiego z kruchej męskości.
Hovanis, nieżyjący już, uznał w którymś momencie, że nie potrzebują seven-card studa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]