[ Pobierz całość w formacie PDF ]
konia, jadąc w kierunku, który wskazywała gałąz. Rebeka podążyła za nim.
Uznała, że nadszedł chyba czas na kolejne pytanie.
- Connor, dokąd jedziemy? Gdzie mieszka ten twój przyjaciel?
Spojrzał na nią z ukosa.
- Zapewniam cię, że ci się tam spodoba.
- Pytałam o co innego.
- Wiem, ale tylko tyle mogę ci powiedzieć.
Uśmiechnął się do niej, a choć zwykle jego uśmiech uważała za promienny, tym razem
poczuła szczerą chęć, żeby mu dać kopniaka.
Jechali tak jeszcze dość długo. Connor od czasu do czasu uważnie się przyglądał
jakiemuś kopczykowi kamyków lub leżącym na ziemi gałęziom i za każdym razem
zwracał konia w tym właśnie kierunku.
- Chcę, żebyś mi wreszcie powiedział, gdzie jedziemy!
- Szkoda, że nie jestem dobrą wróżką, która spełnia wszystkie życzenia.
Rebeka uznała, że ironia jest mimo wszystko lepsza od milczenia. I pojechali dalej.
Wreszcie usłyszała początkowo słabe, lecz przybierające na sile dzwięki, które nie były
szumem lasu. Jakieś głosy mówiły coś w obcym języku, ktoś się śmiał, ktoś inny kaszlał.
Konie rżały z cicha, coś podzwaniało, gotowano też jakąś potrawę o apetycznym
zapachu, co sprawiło, że poczuła ssanie w żołądku.
Chwilę pózniej znalezli się na polanie, pośród mężczyzn, kobiet i dzieci o smagłych
twarzach i błyszczących oczach. Rozmowy w dziwnym języku się urwały.
Pośrodku polany stał wysoki mężczyzna z jasnymi oczami i rękami opartymi na
biodrach, nieustannie wodząc oczami od Connora do niej, tak że co chwila zwracał głowę
to w jedną, to w drugą stronę. I uśmiechał się szeroko.
- Za dużo tego dobrego dla ciebie, prawda? - spytał go Connor.
Raphael rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć w ten sposób: A czy ja coś mówię?"
- Jak widzę, posłuchałeś mojej rady - stwierdził. Connor się skłonił.
- Raphaelu, to moja dobra znajoma, panna Rebeka Tre... - Tu urwał, uważając, że lepiej
będzie nie wymieniać jej nazwiska. - Rebeko, to jest Raphael Heron.
Rebeka, z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia, skinęła Raphaelowi głową z
wysokości końskiego grzbietu. Raphael zaś odwzajemnił jej ukłon z szerokim
uśmiechem.
Connor zsiadł z wierzchowca i przytrzymał Rebece strzemię, żeby mogła zrobić to samo.
- To Cyganie? - spytała go ledwo dosłyszalnym szeptem, niesłychanie przejęta. Jej matka
chwyciłaby się na ten widok za serce, a potem padła bez zmysłów na ziemię.
- Mówiłem, że ci się tu spodoba - odparł, również szeptem, z tak zadowoloną miną, jakby
zafundował jej jakąś niesłychaną atrakcję. - Ale oni wolą, żeby ich nazywać Romami.
- Czy to ten Cygan, który cię uczył łapać w sieć zająca?
- Właśnie on. A jeżeli mi nie wierzysz, chętnie to potwierdzi. Raphael Heron powiedział
coś szybko do niego w swoim dziwnym języku, przypominającym szmer wody płynącej
po kamieniach, melodyjnym i gardłowym jednocześnie. Ku jej zdumieniu Connor
odpowiedział mu całkiem biegle w tej samej mowie. Raphael po namyśle kiwnął głową.
Rebeka rozejrzała się po polanie. Cyganie-przyglądali się im bez słowa. Jedna z
dziewczyn wlepiała oczy w Connora, bynajmniej się z tym nie kryjąc.
- Leonoro, Marto, chodzcie tu - przemówił w końcu Raphael i dwie kobiety zwróciły
twarze ku niemu, w tym dziewczyna zainteresowana Connorem.
- Czy ta młoda dama gadzio mogłaby odpocząć w waszym namiocie?
- Idz z Leonorą, Rebeko - odezwał się Connor przyciszonym głosem. - Muszę o czymś
pomówić z Raphaelem.
Rebeka otworzyła usta, lecz szybko je zamknęła. Pragnęła czegoś więcej: przyjaznego
dotknięcia, uspokojenia, wyjaśnienia, czemu akurat tutaj przybyli. Choć Connor patrzył
na nią życzliwie, jasne było dla niej, że to stanowcze polecenie.
Kobieta zwana Leonorą uśmiechnęła się i wyciągnęła ku niej brunatną dłoń. Rebeka nie
miała wyboru. Ujęła Leonorę za rękę, a Cyganka odprowadziła ją na bok.
O mało nie przegapiły bileciku, który trudno było zauważyć wśród innych kart i mnóstwa
bukietów przysyłanych Lorelei, odkąd tylko rodzina Tremaine'ow zjechała do Londynu.
Sądząc z tego, jak wyglądał teraz salon lady Kirkham, chyba wszystkie oranżerie Anglii
opróżniono do czysta, by obsypać kwiatami debiutantkę.
A jednak Lorelei szczerze zainteresowała tylko skromna wiązanka błękitnych dzwonków.
Od czasu jej pierwszego balu u Almacka ten niewielki bukiecik codziennie pojawiał się
pod jej drzwiami tuż po śniadaniu. Bilecik zaś nieodmiennie głosił: Mojemu dzwo-
neczkowi". I nic więcej.
Matka uznała, że anonimowo przysyłane dzwonki są wprawdzie miłe, lecz naiwne w
porównaniu z ekstrawaganckimi bukietami cieplarnianych kwiatów od wicehrabiego
Graysona i hrabiego Pennyworth. Bez wątpienia dzwonki pochodziły od kogoś, kto nie
miał szans, by liczyć na względy Lorelei.
Jednak prawda, którą znała tylko dziewczyna, wyglądała całkiem inaczej.
Gdy rozanielona i rozgadana lady Tremaine uporządkowała bileciki i zaproszenia,
przyjrzała się dokładniej listowi. Zaadresowano go, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, do sir
[ Pobierz całość w formacie PDF ]