[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nim, aby go zatrzymać. Sapał jak gonione zwierzę. Był na wskroś przera żony.
Bartona zbytnio to nie zdziwiło. Drogą sunęła żądna mordu fala szarych kształtów, a
za nią rósł nieprzerwanie mściwy cień Arymana.
–Panie Barton – zaskrzeczał doktor Meade. – Niech mnie pan, na Boga, nie
zatrzymuje!– Wyrwał się, chcąc uciec.– One nas zabiją. Lepiej…
–Niech pan posłucha. – Barton patrzył na przerażoną twarz doktora Meade’a,
niemal dotykając jej swoją. – Wiem, kim pan jest. Wiem, kim pan jest n a p r a w d ę.
Efekt tych słów był natychmiastowy. Ciało doktora Meade’a drgnęło, a usta otwarły
się.
–Kim ja… j e s t e m!
Barton skoncentrował się z całych sił. Uczepił się kołnierza doktora Meade’a i
wyobraził sobie w najdrobniejszych szczegółach ogromną postać, tak jak ją ujrzał
rano po raz pierwszy. Majestatyczną, niebotyczną, z rozchylonymi rękoma i głową
niknącą w słońcu.
–Tak-powiedział nieoczekiwanie doktor Meade dziwnie cichym głosem.
–Doktorze Meade – szepnął Barton. – Rozumie pan? Wie pan, kim pan jest? Czy
zdaje pan sobie…
Meade szarpnął gwałtownie. Obrócił się niezgrabnie i chwiejąc się, pobiegł drogą
zgarbiony jak zwierzę. Nagle wyprostował się. Rozchylił ręce, zadrżał na całym ciele i
zakołysał się jak kukiełka na wietrze. Jego twarz zafalowała.Wyglądała, jakby się
topiła i zapadała do środka niczym bezkształtna kula wosku.
Barton ruszył za nim. Meade upadł. Przekoziołkował w boleściach i zaraz
podskoczył. Targnęły nim konwulsje, gwałtowne drgawki, które miotały na oślep
jego kończynami i głową.
–Meade!-krzyknął Barton.
Chwycił go za ramię. Płaszcz dymił. Gryzący dym drażnił nos. Materiał rozerwał się.
Barton zakręcił Meade’em wokoło i złapał go za kołnierz.
To nie był Meade.
To nie był nikt, kogo do tej pory widział. Ani n i c, co dotychczas widziały jego oczy.
To nie był człowiek. Zniknęła twarz doktora Meade’a. To, co ujrzał, było masywne i
odrażające. Widział to tylko przez ułamek sekundy. Dziób, niczym u jastrzębia,
wąskie usta, dzikie szare oczy, rozszerzone nozdrza i długie ostre zęby.
Rozległ się przeraźliwy łoskot. Jakaś gigantyczna siła targnęła nim i omal rozgniotła
na papkę. Nic nie widział. Był ogłuszony. Cały świat rozprysł się przed nim. Został
obrócony i rozgnieciony. Przewrócony i porzucony. Uderzony oślepiającą pięścią,
która przeniknęła go i przemieniła w pustkę.
Ta pustka otaczała go zewsząd. Spadał. Spadał długo, całkowicie nieważki.
Mijały go różne rzeczy. Kule. Świecące kule. Usiłował je złapać, ale zignorowały go i
podryfowały dalej.
Całe roje jarzących się kul migotały wokół niego. Przez chwilę myślał, że to ćmy,
które trawił ogień. Machnął w ich kierunku, chcąc je odpędzić. Był bardzo
zaskoczony.
Wkrótce zauważył, że jest sam, że wokół panuje kompletna cisza. Ale to nie było
dziwne. Nie było nic, co mogłoby wydawać dźwięki, absolutnie nic. Nie było Ziemi. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • janekx82.keep.pl