[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ranczu, zajmując się bydłem, ale wyszkoleni byli w obchodzeniu się z bronią, mieli doświadczenie
kombatanckie i otrzymywali wynagrodzenie na tyle wysokie, by wypełniać wszelkie rozkazy co
do joty.
Braddock rozlokował wszystkich trzydziestu mężczyzn w pobliżu domu. Dwóch stało przy
głównej bramie. Jego osobista ochrona, pod komendą byłego komandosa, miała nie odstępować go
nawet na krok. Pozostali udawali kelnerów.
Przez całe przedpołudnie limuzyny i luksusowe autokary wynajęte w celu dowiezienia
gości z lotniska w Billings podjeżdżały pod główną bramę, gdzie były starannie sprawdzane przed
wpuszczeniem na teren posiadłości. Craig przyglądał się temu z ukrycia. Parę minut po dwunastej
przyjechał pastor, a za nim muzycy.
Wkrótce po pierwszej orkiestra zaczęła stroić instrumenty. Wówczas Craig wstał i osiodłał
klacz. Ruszył wolnym truchtem wzdłuż ogrodzenia rancza, aż wartownia przy głównej bramie
zniknęła mu z oczu. Wtedy skręcił i pognał klacz cwałem wprost na ogrodzenie. Rosebud z gracją
przefrunęła nad białymi sztachetami. Craig znalazł się na rozległej łące, czterysta metrów od
widocznych w oddali zabudowań gospodarczych. Pasło się tu stado młodych longhornów.
Na przeciwległym krańcu łąki Craig znalazł bramę prowadzącą do zabudowań
gospodarczych. Otworzył ją i zostawił niezamkniętą. Kiedy mijał kolejny dziedziniec, zatrzymali
go strażnicy.
- Jesteś z ekipy rodea? - zapytali.
Craig skinął potakująco głową, choć nie wiedział o czym mówią.
- Chyba zabłądziłeś. Pojedz w tamtym kierunku, a znajdziesz swoich kolesiów. Są z tyłu
domu.
Craig ruszył we wskazanym kierunku, odczekał, aż strażnicy odejdą, po czym zawrócił i
pognał Rosebud w stronę muzyków.
Przy ołtarzu, w towarzystwie swego drużby, stał Kevin Braddock w śnieżnobiałym
smokingu. Był o dwadzieścia centymetrów niższy od ojca, ważył o dwadzieścia kilo mniej, miał
wąskie ramiona i szerokie biodra. Pryszczy na policzkach, stanowiących jego zmorę, nie dało się
zatuszować nawet pudrem matki.
Pani Pickett i państwo Braddock siedzieli w pierwszym rzędzie, po dwóch stronach
przejścia. Na jego końcu pojawiła się Linda Pickett wsparta na ramieniu ojca. Wyglądała
nieziemsko pięknie w białej jedwabnej sukni ślubnej, którą sprowadzono wprost z Paryża. Twarz
miała bladą i nieruchomą. Spoglądała przed siebie bez uśmiechu.
Tysiąc głów odwróciło się, by spojrzeć na nią, kiedy ruszyła w stronę ołtarza. Za rzędami
gości stały zwarte szeregi kelnerów i kelnerek. Za nimi zaś pojawił się samotny jezdziec.
Michael Pickett doprowadził córkę do boku Kevina Braddocka, po czym zajął miejsce
obok żony. Ta cały czas ocierała łzy. Pastor podniósł wzrok i głos.
- Umiłowani! Zgromadziliśmy się tu dzisiaj, by uczestniczyć wraz z parą młodą w świętym
sakramencie małżeństwa - rzekł, kiedy muzyka umilkła. Jeśli nawet zauważył jezdzca stojącego
pięćdziesiąt metrów przed nim na końcu przejścia, nie dał tego po sobie poznać. Kilkunastu
pracowników ochrony stojących wokół trawnika spoglądało jedynie na młodą parę.
- ...który dziś połączy tych dwoje młodych - kontynuował pastor. Ze zdziwieniem zauważył
dwie łzy, które spłynęły po policzkach panny młodej. Uznał jednak, że to pewnie ze wzruszenia.
- Jeśli więc ktoś zna jakąkolwiek przyczynę, dla której tych dwoje nie może się połączyć
świętym węzłem, niech przemówi teraz albo zachowa to dla siebie na zawsze. - Uniósł wzrok znad
księgi i obdarzył zgromadzonych promiennym uśmiechem.
- Ja przemówię. Ona jest mnie przyrzeczona.
Głos, młody i silny, dotarł do każdego zakątka rozległego trawnika. Moment pózniej koń
zerwał się do biegu, przewracając kilku kelnerów. Dwaj ochroniarze rzucili się na jezdzca, jednak
obaj zostali odrzuceni kopniakiem w twarz i polecieli na plecy między gości. Mężczyzni krzyczeli,
kobiety piszczały, a usta pastora ułożyły się w idealne kółko.
Rosebud w ciągu kilku sekund przyspieszyła do galopu. Jezdziec ściągnął jej cugle i
szarpnął nimi w lewo, po czym pochylił się w siodle, objął ramieniem wąską, okrytą jedwabiem
kibić i poderwał pannę młodą w powietrze. Przez chwilę zawisła przed jezdzcem, po czym
przerzucając nogę przez zrolowaną skórę bizona, wsunęła się na siodło za nim i przywarta do jego
pleców.
Koń przemknął przed pierwszym rzędem krzeseł, przeskoczył białe ogrodzenie i
pogalopował w bezkres porośniętej wysoką trawą prerii.
Wszyscy goście zerwali się z miejsc, krzycząc głośno. Stado bydła wpadło zza rogu
budynku wprost na przystrzyżoną trawę. Jeden z ochroniarzy Braddocka, który siedział na końcu
pierwszego rzędu, przebiegł obok pastora, wyciągnął pistolet i wycelował w oddalającego się
konia. Michael Pickett wrzasnął: Nieee! , rzucił się na goryla, chwycił go za rękę i wykręcił ją do
góry. Kiedy tak się mocowali, pistolet wystrzelił trzy razy.
Tego już było za wiele dla zgromadzonych gości, jak i dla bydła. Wszyscy rozpierzchli się
w popłochu. Burmistrz został popchnięty na piramidę z kryształowych kieliszków i legł na ziemi
wśród kosztownych szczątków. Pastor dał nurka pod ołtarz, gdzie schronił się już pan młody.
Na zewnątrz, na podjezdzie, zaparkowane były dwa radiowozy z czterema policjantami
wewnątrz. Przybyli tu, by kierować ruchem, a ponadto otrzymali coś do przegryzienia. Kiedy
usłyszeli strzały, cisnęli hamburgery na ziemię i rzucili się pędem w stronę trawnika.
Na jego skraju jeden z nich dopadł jednego z uciekających kelnerów. Chwycił go za poły
białej marynarki.
- Co tu się, do licha, dzieje? - wrzasnął policjant. Jego trzej koledzy spoglądali z
rozdziawionymi ustami na powstałe zamieszanie. Tom Barrow, najstarszy stopniem, wysłuchał
chaotycznych wyjaśnień kelnera.
- Biegnij do samochodu i poinformuj szeryfa przez radio, że mamy problem - polecił
jednemu z kolegów.
Szeryf Paul Lewis zwykle nie spędzał sobotniego popołudnia w biurze, ale tym razem miał
mnóstwo papierkowej roboty do skończenia przed poniedziałkiem. Było dwadzieścia po drugiej,
kiedy wpadł do niego oficer dyżurny.
- Mamy problem w Bar-T. Pamiętasz, chodzi o ślub syna Braddocka. Ed właśnie zgłosił, że
panna młoda został porwana.
- Coo? Przełącz go na mój telefon.
Na aparacie szeryfa zamigotało czerwone światełko. Natychmiast chwycił słuchawkę.
- Ed? Tu Paul. Co ty wygadujesz?
W ciszy wysłuchał wyjaśnień podwładnego. Podobnie jak dla innych stróżów prawa,
porwanie było dla niego czynem zasługującym na najwyższe potępienie. Nie dość, że była to
obrzydliwa zbrodnia, zazwyczaj dokonywana na dzieciach i żonach bogaczy, to jeszcze taka, którą
z urzędu zajmowało się FBI. To zaś oznaczało, że wkrótce pojawi się tu chmara agentów
federalnych. W ciągu całej trzydziestoletniej służby w hrabstwie Carbon, w tym dziesięcioletniego
sprawowania urzędu szeryfa, miał do czynienia z trzema przypadkami wzięcia zakładników, z
których żaden nie przyniósł ofiar śmiertelnych, ale nigdy nie zetknął się z porwaniem. Wyobraził
sobie, że dokonała tego banda gangsterów wyposażona w szybkie samochody, a może nawet i
helikopter.
- Tylko jeden człowiek na koniu? - powtórzył z niedowierzaniem szeryf. - Oszalałeś? Gdzie
ją porwał? Guzik prawda, to niemożliwe, na pewno miał gdzieś ukryty samochód. Postawię zaraz
wszystkich na nogi i zablokujemy główne drogi. Posłuchaj mnie, Ed. Masz zebrać zeznania od
[ Pobierz całość w formacie PDF ]