[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dziewczęta gdzieś znikły. Pewnie poszły na następną lekcję. Przebiegłam
wilgotny trawnik i wślizgnęłam się do szkoły bocznymi drzwiami. Nikogo.
Gorączkowo szukałam w kieszeniach mapki, z którą się nie rozstawałam.
Przepadła. Nie mogłam jej znalezć. Spóznię się, znowu wpakuję się w
kłopoty, tata się o tym dowie...
Matematyka. Tak. Następna lekcja to matematyka z panną Raglan, siwą
nauczycielką, którą tak rozzłościłam Przypomniałam sobie, że pracownia
matematyczna znajduje się we frontowej części budynku, w jednej ze
staroświeckich przestronnych sal niedaleko biblioteki. Muszę dojść do
marmurowych schodów i już. Ale muszę się też pospieszyć. Panna Raglan
zapewne z przyjemnością wręczy mi upomnienie, jeśli się spóznię.
Wędrowałam pustymi korytarzami. Wszyscy już dotarli na lekcje, z
wyjątkiem mnie. Budynek zamarł. W końcu doszłam do właściwej sali. Tale,
to tu, na szczęście. Nacisnęłam klamkę.
Tylko że to wcale nie była pracownia panny Raglan. Tu to w ogóle nie była
pracownia, tylko salonik, zastawiony ciężkimi meblami, wazami, zdjęciami w
złotych ramkach. Wychudzona dziewczynka w czarnej sukience, z buzią
umazaną sadzą, sprzątała w kominku. Gwałtownie zamknęłam drzwi i
rozejrzałam się nerwowo. Nie rozpoznawałam ozdobnych malowideł na
ścianach i czerwonego chodnika na posadzce. Całkowicie się pogubiłam.
Spokojnie, powtarzałam sobie, byle dotrzeć do pracowni panny Scratton;
wiesz chyba, jak tam dojść. Wytłumaczysz jej, że nie mogłaś trafić na zajęcia i
poprosisz o nową mapkę.
Nie zrobiłam jeszcze kroku, gdy usłyszałam za sobą hałas. I wtedy znowu
ją zobaczyłam, dziewczynę w bieli. Oddalała się ode mnie długim
korytarzem. Niosła naręcze różnobarwnego jedwabiu. Bez namysłu ruszyłam
za nią, jak we śnie. Cały czas słyszałam szelest jej długiej sukni.
- Hej, poczekaj! - usiłowałam ją zawołać.
Zatrzymała się, odwróciła, obejrzała za siebie ze zdziwieniem na twarzy.
Ziemia usuwała mi się spod nóg, kolory jedwabi, które niosła, wirowały w
dziwacznym kalejdoskopie, jakby cały świat się kręcił. Wśród cieni
widziałam jej bladą twarz, ale po chwili pojawiło się martwe spojrzenie
nieszczęsnej Laury. Chciwie chwytałam powietrze, ciemność ogarniała mnie
znowu. Leciałam w dół i nikt nie mógł mnie uratować, nikt, poza nim,
ciemnowłosym chłopakiem roześmianym w świetle gwiazd. Czułam na
policzku jego chłodny oddech, widziałam dumny błękit jego oczu, słyszałam
jego głos: uratowałem ci życie... Jeszcze się spotkamy". Blizna na mojej dłoni
pulsowała leciutko.
- Gdzie jesteś? Kim jesteś? - zawołałam, ale on się tylko roześmiał i szeptał:
- Evie... Evie...
- Evie... Evie... - wzywał mnie nieznajomy głos. Głowa pulsowała mi
bólem, było mi niedobrze. Usiłowałam unieść powieki. Pochylał się nade
mną mężczyzna w okularach w złotych oprawkach. Spanikowałam, chciałam
go odepchnąć.
- Evie, to jest doktor Harrison. - Za plecami doktora pojawiła się twarz
panny Scratton. Przyglądała mi się uważnie. - Znowu zemdlałaś. Martwimy
się bardzo o ciebie.
Zmobilizowałam się i usiadłam. Znajdowałam się w sterylnie czystym
białym pomieszczeniu, którego nigdy nie widziałam.
- Gdzie...
- Jesteś w sali chorych - wyjaśniła panna Scratton. Jedna z młodszych
uczennic znalazła cię nieprzytomna na korytarzu pod pracownią
matematyczną. Co się stalo?
Zawahałam się i uciekłam wzrokiem.
- Nie wiem.
- No cóż, nie możesz co chwilę mdleć - stwierdziła cierpko. - Musi być
jakieś wyjaśnienie.
- Panno Scratton, nie sądzę, żeby to było coś poważnego - odezwał się
lekarz. - Ciśnienie krwi w normie. Ostatnio jednak w życiu tej młodej damy
wiele się działo i zapewne bardzo tęskni za domem. Powinna więcej
przebywać na świeżym powietrzu i ćwiczyć. - Spojrzał na mnie i zapytał: -
Jezdzisz konno? To dałoby ci zdrowe rumieńce.
Przecząco pokręciłam głową.
- Lubię pływać - wychrypiałam.
- Pływać? Cudownie! Na pewno da się to załatwić. Panno Scratton, o ile
mnie pamięć nie myli, macie tu basen?
- Ale napełniamy go tylko w semestrze letnim.
Doktor Harrison chrząknął z niezadowoleniem i wstał.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]