[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Całuje mnie.
- Dobrze, dobrze. Dzwonię do Fleety.
I dzwonię. Rzecz jasną, trochę narzeka, chce obejrzeć reportaż o wyrzucaniu staruszek na bruk,
ale kuszę ją, że tu w kotlinie antena lepiej odbiera.
W końcu przychodzi.
Zagroda Carterów pęka w szwach. O tej porze roku wszyscy się tu spotykają, by słuchać muzy-
ki i tańczyć. Jack chciał przyjść, bo usłyszał, że pojawi się jeden z braci Stanleyów. I faktycznie przy-
był, muzyka jest więc znakomita. Nigdy nie słyszałam równie zręcznej gry na skrzypcach. Tańczymy
tak dużo i wytrwale, że moja dżinsowa koszula jest całkiem mokra.
Lew Eisenberg okazał się najlepszym tancerzem w chodakach w południowo-zachodniej Wir-
ginii. Pokazuje mi dwa kroki, przypominają mu horę, którą wiele lat temu tańczył na swojej bar mic-
wie. Bardzo nas to bawi.
- Skarbie, musisz ochłonąć - mówi do mnie Iva Lou, kiedy siadam.
- Niezle się bawię.
- Jak ci się układa z mężem?
- Bardzo dobrze, dziękuję. Dobrze, że już po wszystkim.
- %7łartujesz? To cudownie. To najlepsze, co się mogło zdarzyć. To triumf prawdziwej miłości
nad prymitywnym pożądaniem. To opowieść o przebaczeniu i odkupieniu, złotko. Mam mówić dalej?
- Nie.
R
L
T
- Wobec tego kończę. Sama dziś mam co świętować. Lyle znowu przestał chlać i jesteśmy przy
forsie.
- Macie szczęście, oboje.
- Może z tą astrologią to prawda. Może planety ustawiają się w szeregu i dzięki temu wszyscy
naraz mają szczęście.
- Całkiem prawdopodobne.
Kółko krawieckie metodystów zebrane przy wejściu nie przestaje trajkotać.
- Jezusie Nazareński, co się tak podnieciły? - mruczy Iva Lou.
- Pewnie ktoś ma lepszy przepis na mus jabłkowy.
Nagle kółko krawieckie milknie. Kobiety rozstępują się i stają w półkolu.
- A może niekoniecznie - mówi Iva Lou tonem, który sprawia, że patrzę w tamtą stronę. - O ra-
ny.
W drzwiach stoi Karen Bell ubrana w spodnie z czarnej skóry, białą bluzkę, pasek-łańcuch i
biały kowbojski kapelusz zsunięty na tył głowy. Przygryza wargę, jakby chciała urwać kawałek odsta-
jącej skórki. Wydaje się przejęta, ma głęboką zmarszczkę między oczami. Pewnie, że jest przejęta.
Przecież ja tu jestem, prawda? Rozglądam się w poszukiwaniu swojego męża; nie dostrzegam go, ale
mówił, że idzie na hot doga z chili. Zastanawiam się, czy i ona go szuka. Widzę po kółku krawieckim
metodystów, że zadaje sobie to samo pytanie. Głowy pań kręcą się na szyjach jak łby gęsi szukających
miejsca do lądowania.
- Zaraz wracam - mówię do Ivy Lou.
Nie zwracam uwagi na jej okrzyk: Dokąd idziesz?". Ta Druga, Inna Kobieta, Ladacznica z
Coeburn, nie wie, że do niej zmierzam, ale to jedyna osoba w tym pomieszczeniu, która nie jest świa-
doma mojej obecności. Wszystkie oczy wlepione są w wojowniczą żonę, która będzie walczyć do
pierwszej krwi, w tę biedaczkę, czyli mnie. Reedy Creek Band Joego Smiddy'ego gra starą balladę,
robiąc podkład do moich kroków; czuję, że wszyscy na mnie patrzą. Kółko krawieckie zamienia się w
nerwowy grecki chór, szepcząc o krwawej jatce, którą urządzi wkurzona Ave Maria. Wyczuwam ner-
wowe napięcie tłumu, które płynie do Tej Drugiej. Nie przerywam marszu.
- Karen?
Odwraca się powoli. Kiedy usiłuje połączyć mnie, prawdziwą osobę, ze swoim życiem, prze-
żywa moment surrealistycznego niedowierzania. Jestem tą, której twarz próbowała zapamiętać po jed-
nym spotkaniu. Może gdyby dostrzegła we mnie jakieś wady, czułaby się usprawiedliwiona, próbując
zabrać mi męża. Ale przed nią stoi spocona Włoszka umalowana dobrą szminką. Nie kojarzy mnie,
więc jej pomagam.
- Jestem Ave Maria. Nie wiem, czy mnie pamiętasz.
R
L
T
Patrzy na mnie dziwnie, wysuwa szczękę, jakby zamierzała walczyć. Wytrąciłam ją z równo-
wagi, zmarszczka pomiędzy jej brwiami jeszcze się pogłębia.
- Poznałyśmy się w kościele metodystów - przypominam jej.
- Tak. Jakiś czas temu. - Odwraca wzrok. Rozumiem, że ma dosyć kontaktu wzrokowego'.
- Chciałam ci podziękować za to, że latem byłaś taką dobrą przyjaciółką dla mojego męża.
Nie wie, co powiedzieć. Jest zdenerwowana, kowbojski kapelusz zsuwa się z czubka jej głowy i
opada na plecy. Sznurek od kapelusza wrzyna się w jej gardło.
- Nie ma za co - bąka.
Odwracam się i idę ku trybunom, mijam szepczące, dobroduszne chrześcijanki i siadam obok
Ivy Lou.
- Dziewczyno, skąd na Boga wzięłaś tę odwagę?
- Od Bette Davis. W Jezebel jest scena, w której Bette idzie na bal w czerwonej sukni, choć
wszystkie grzeczne dziewczęta powinny pojawić się w bieli. Wyobraziłam sobie, jak w takim stroju
kroczę przez parkiet, stawiając czoło wszystkim. Nikt nigdy nie zadzierał z Bette Davis i, na Boga, ze
mną też nikt nie zadrze.
- Powiedziałaś, że skopiesz jej tyłek, jeśli jeszcze kiedykolwiek zacznie uganiać się za twoim
mężem?
- Jasne.
- Dzielna dziewczynka. - Iva Lou przechyla głowę i popija piwo. - Przez te wszystkie lata, gdy
romansowałam z żonatymi, przeżyłam tylko jedną konfrontację.
- Tylko jedną?
- Tak. Billie Jean Scott wpadła na mnie kiedyś w Skeen's Ridge, tuż po moim spotkaniu z jej
mężem. Zajechała mi drogę, potem wyszła z auta i popatrzyła na mnie surowo. Iva Lou Wade, byłaś z
moim Hankiem?" - zapytała. Wiedziałam, że wpadłam, więc się przyznałam. Tak, proszę pani" -
szepnęłam. A ona na to: Bardzo ci dziękuję. Od czterdziestu jeden lat usiłuję się go pozbyć. Dałaś mi
cudowny pretekst do wykopania sukinsyna".
Zmiejemy się tak głośno, że kółko krawieckie patrzy na nas jak na wariatki. Może ma rację, kto
wie.
R
L
T
Rozdział jedenasty
Kiedy ludzie mówią, że w Big Stone Gap najlepiej jest nowożeńcom i umierającym, wcale nie
żartują. Alice Lambert została potraktowana niczym mąż stanu. Panie z miasteczka tłumnie najechały
jej różowy dom nad brązową rzeką. Wymyły okna, odkurzyły i wywoskowały parkiet w kuchni; piorą
jej ubrania, myją ją; na zmianę przynoszą jej również nieprawdopodobne przysmaki. Wpadła Ethel
Bartee i obcięła ciotce włosy. Wszyscy powtarzają, że Alice Lambert jest słodka jak miód. To prawda.
Doktor Daugherty twierdzi, że zostało jej zaledwie kilka dni. Nie wie ile, właściwie ja też nie
chcę wiedzieć. Codziennie ją odwiedzam (inne panie też), o dziwo, są to chyba najszczęśliwsze dni jej
życia.
Siedzę w salonie z ciocią. Ethel uczesała ją w kok, z którego wymykają się kosmyki, jak u
wielkiej Loretty Lynn w Grand Old Opry. Alice nawet delikatnie umalowała usta. Słychać pukanie do
drzwi, to Speck.
- Moja żona zrobiła ci ciasto, Alice. Lubisz rabarbarowe? - pyta.
- Uwielbiam. Podziękuj jej ode mnie - mówi Alice.
- Co tam słychać, dziewczynki? - Speck siada.
- Wszystko w porządku - odpowiadam.
- Alice, chcę ci coś powiedzieć.
- Tak?
- Bobby czeka przed domem.
- Mój Bobby?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]