[ Pobierz całość w formacie PDF ]
makabryczny, ale jeśli doktor oczekiwał gwałtownej reakcji swych gości, to spotkał go
zawód: żaden nie okazał nawet cienia uczuć.
- Co było przyczyną śmierci, doktorze? - spytał de Graaf.
- Liczne obrażenia, oczywiście. Autopsja wykaże czym były spowodowane.
- Autopsja! - Głos Van Effena był równie lodowaty jak wnętrze kostnicy. - Nie chcę
robić osobistych wycieczek, doktorze, ale jak długo pan tu pracuje?
- Pierwszy tydzień - twarz lekarza zaczynała nabierać lekko zielonkawej barwy co
wyraznie wskazywało, że stan jego żołądka stopniowo się pogarsza.
- Dotychczas nie miał pan więc do czynienia z wieloma takimi przypadkami, o ile w
ogóle się pan z czymś takim zetknął. Ten człowiek został zamordowany, ale ani nie spadł z
dachu wieżowca, ani nie przejechała go ciężarówka. Kości czaszki, żebra, miednica, kości
udowe i golenie byłyby wówczas zmiażdżone, a jak pan widzi, nie są. Został zatłuczony na
śmierć żelaznymi łomami albo czymś podobnym. Ma zmasakrowaną twarz, zmiażdżone
kolana i połamane obie ręce, prawdopodobnie dlatego, że do końca starał się osłaniać głowę.
Taka jest diagnoza i autopsja ją potwierdzi. Mogę się założyć.
- Przywieziono go tu ubranego, prawda? Czy ktoś przeszukał jego rzeczy? - spytał de
Graaf.
- Chodzi panu o jego tożsamość?
- Oczywiście.
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- To nieważne - rzekł Van Effen. - Wiem kto to jest. Poznałem go po bliznie na
ramieniu. To detektyw Rudolf Engel. Zledził człowieka z blizną, znanego jako Juliusz Cezar.
Jak pan pamięta, Annemarie wspomniała o nim w La Caracha .
- Skąd wiesz?
- Bo sam zleciłem mu to zadanie. Ostrzegłem go, że to nie będzie łatwe i nakazałem,
aby zawsze trzymał się z dala od pustych placów i ciemnych uliczek. Przypomniałem mu, co
się stało z tymi dwoma detektywami, którzy śledzili Agnellego. Widać zapomniał o
przestrogach i ten błąd kosztował go życie.
- Ale żeby zabijać w tak okrutny sposób?! - de Graaf pokręcił głową. - W ogóle
zastanawia mnie, dlaczego go zabili. Wygląda na to, że zobaczył coś, czego nie powinien był
zobaczyć.
- Ciekaw jestem, co to było. Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy. Nie ulega
wątpliwości, że gra idzie o wysoką stawkę.
- Bardzo wysoką. Może powinniśmy teraz porozmawiać z tym Juliuszem Cezarem?
- Wątpię, abyśmy zdołali go odnalezć. Na pewno opuścił Amsterdam. Bardzo
możliwe, że zgoli brodę, kupi sobie peruczkę i zacznie nosić ciemne okulary, żeby nikt nie
mógł zobaczyć jego zezowatych oczu. Mimo wszystko, nawet gdybyśmy zdołali go
zatrzymać, co mielibyśmy mu do zarzucenia? Na jakiej podstawie moglibyśmy go oskarżyć?
Podziękowali doktorowi Prins i wyszli. Gdy przechodzili przez hol, siedzący za
stołem człowiek poprosił pułkownika do telefonu. De Graf rozmawiał chwilę, odłożył
słuchawkę i podszedł do Van Effena.
- Mamy dziś pecha. Dzwonili z biura: szpital zawiadomił ich, że właśnie jeden z
naszych ludzi został wyłowiony z kanału.
- Jeśli trafił do szpitala, a nie tutaj, to znaczy, że żyje?
- %7łyje. Wygląda na to, że miał szczęście. Byłoby dobrze, gdybyśmy złożyli mu
wizytę.
- Kto to jest?
- Jeszcze nie wiedzą: wciąż jest nieprzytomny. Nie miał przy sobie żadnych
dokumentów, tylko broń i kajdanki. Dlatego uznali, że to musi być glina.
W szpitalu poprowadzono ich do pokoiku na pierwszym piętrze, z którego właśnie
wychodził szpakowaty lekarz. Uśmiechnął się widząc de Graafa.
- Witaj! Jak widzę, nie marnujesz czasu! Jeden z twoich ludzi miał mały,
nieprzyjemny wypadek. Niewiele brakowało, ale wyjdzie z tego. W zasadzie to za godzinkę
czy dwie będzie już mógł iść do domu.
- Odzyskał przytomność?
- Odzyskał i jest w bardzo kiepskim nastroju. Nazywa się Voight.
- Mas Voigth?
- To on. Jakiś chłopak zobaczył go, jak pływa w wodzie twarzą do dołu. Miał
szczęście, że dokerzy zdążyli go wyciągnąć. Pływał tak mniej więcej minutę. Miał kupę
szczęścia.
Voight siedział na łóżku i wyglądał na bardzo przygnębionego. Po najkrótszej z
możliwych wymianie uprzejmości na temat zdrowia, de Graaf przeszedł do rzeczy:
Jak, do cholery, wpadłeś do tego kanału?
- Wpadłem? - Voigthowi prawie mowę odebrało. - Wpadłem?!
- Cicho, bo zrobisz sobie krzywdę - pouczył doktor. Delikatnie obejrzał głowę
pacjenta. Błękitnopurpurowy siniak za jego prawym uchem zaczął właśnie nabrzmiewać.
- Chyba zabrakło im łomów - rzekł Van Effen.
- Co to miało znaczyć? - zasępił się de Graaf.
- Nasi przyjaciele wznowili aktywność. Detektyw Voight śledził właśnie Alfreda van
Rees i ...
- Alfreda van Rees!
- Wie pan, tego faceta z Rijkswaterstaat. Zluzy, tamy, wrota i tym podobne kwiatki.
Wygląda na to, że nasz detektyw okazał się trochę nieostrożny. Voight, mówiłeś ostatnio, że
zgubiłeś van Reesa.
- Posterunkowy go odnalazł i dał mi adres. Pojechałem tam, zatrzymałem samochód
przy kanale, wysiadłem...
- Przy jakim kanale?
- Croquiskade.
- Croquiskade! I van Rees! Ciekawostka, raczej bym się nie spodziewał tak
szanowanego obywatela w takiej niezdrowej dzielnicy.
Voight ostrożnie pomacał kark.
- Faktycznie niezdrowa. Widziałem Reesa z jakimś drugim facetem jak wyszli z domu
i weszli z powrotem, ale nie mam pojęcia po co. Nie miałem policyjnego wozu, wątpię, aby
zdołali się zorientować, że ich śledziłem. No cóż, następną rzeczą, jaką pamiętam, jest widok
tego szpitalnego łóżka. Nawet nie usłyszałem, jak ktoś podszedł do mnie z tyłu.
- Pamiętasz numer domu?
- Owszem. Trzydzieści osiem.
Van Effen podniósł słuchawkę telefonu, powiedział, że rozmowa jest pilna, a on jest
policjantem. Zażądał połączenia ze swoim biurem, po czym rzekł do de Graaf a:
- Nie sądzę, żebyśmy kogoś zastali pod numerem trzydziestym ósmym. Możemy
jednak znalezć jakiś trop, jeżeli tylko nasi przyjaciele nie zauważyli, że dokerzy wyciągnęli
Voighta z kanału. Jeżeli to widzieli, to mieszkanie będzie idealnie czyste. Poprosić o nakaz
rewizji?
- Do diabła z nakazem - de Graaf był raczej wstrząśnięty od momentu, gdy dowiedział
się, że van Rees jest wplątany w jakieś przestępcze machinacje. - Macie się tam dostać. Zaraz.
I nie obchodzi mnie, jak to zrobicie.
Van Effen połączył się z biurem, skontaktował z sierżantem Oudshoornem i przekazał
mu zlecenie i adres. Następnie przez chwilę słuchał krótkiego monologu.
- Nie, sierżancie. Wezcie czterech ludzi. Jeden przy drzwiach frontowych, jeden z tyłu.
Bez nakazu. To rozkaz pułkownika. Wyważyć drzwi, jeżeli będzie to konieczne. Możecie w
razie czego przestrzelić zamek. Zatrzymajcie wszystkich, którzy będą w tym mieszkaniu.
Zostańcie na miejscu. Przekażcie raport na posterunek i czekajcie na instrukcje - odłożył
słuchawkę. - Sierżant Oudshoorn zdaje się być pełen entuzjazmu.
Powiedzieli Voightowi, żeby zadzwonił do domu po jakieś ubrania i pojechał trochę
odpocząć.
- To niemożliwe - jęknął de Graaf, gdy znalezli się na korytarzu. - To szanowany
obywatel. Dobry Boże, nawet go wprowadziłem do klubu!
- Stan szyi Voighta i jego obecność w kanale mówią same za siebie. Wspomniałem
już, że może prowadzić podwójne życie - raz być Jekyllem, innym razem Hyde'em; pory doby
mu się tylko pozajączkowały.
Przed wyjściem Van Effen zatrzymał się nagle. De Graaf również stanął.
- Rzadko dostrzegam na twojej twarzy wyraz zatroskania. Co się stało, Peter?
- Mam nadzieję, że nic. Coś mi się kołacze w głowie, ale nie miałem czasu, by się nad
[ Pobierz całość w formacie PDF ]