[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cała ta sceneria kojarzy się z żarciem, a ja od śniadania
skubnąłem tylko kilka poziomek w lesie. Taki już los wę-
drowca.
Na szczęście w kuchni zauważyłem panią Stasię. Z drugą
140
pokojową, której nie znałem, zmywały naczynia. Były rados-
ne, roześmiane jakby ? mywanie należało do największych
przyjemności. Co chwil i zaczynały nową piosenkę, ale jej nie
kończyły, bo zawsze któraś wpadała w środek rytmu żartobli-
wą uwagą. Chciałem najpierw zapukać w okno i wywołać
panią Stasię na dwór, ale zauważyłem, że po tym królestwie
garów i patelni kręci się tęgawa kucharka. Wolałem więc nie
ryzykować.
Czekałem: one tam w cieple, rozświergotane i wniebowzię-
te, ja pod daszkiem - nieszczęście do którejś tam potęgi.
Zdawało mi się, że czas stanął w miejscu, a one zmywają
naczynia po mieszkańcach całego miasta albo po uczcie u Gar-
gantui. Wreszcie skończyły, powycierały, wyczyściły zmywa-
ki i znikły w korytarzu. Zaczaiłem się przy wyjściu ku-
chennym.
Po chwili usłyszałem szczebiotliwe tralala i w smudze
bijącego od drzwi światła zobaczyłem pokojową. Była tak
rozświergotana, że nie raczyła mnie zauważyć. Podbiegłem
więc do niej.
- Proszę pani... proszę pani...
Zrobiła taką minę, jakby zobaczyła słonia w karafce.
- A... to ty. Skąd się tu wziąłeś?
- To nieważne, proszę pani. Chciałem się dowiedzieć, czy
dostała pani list od ojca.
- Jeszcze nie.
Te dwa krótkie słowa zabrzmiały jak zabijanie trumny
zardzewiałymi gwozdziami. Masz, babo, placek posmarowa-
ny samą goryczą. To po to cały dzień błądziłem po okolicznych
lasach, po to brnąłem w deszczu przez błoto, żeby w jednej
chwili dostać pałą w łeb. Zamurowało mnie zupełnie i zaćmiło.
Pani Stasia zapewne to wyczuła, bo nagle załamała nade mną
ręce.
- Ale cię dolało, biedaku. Jak ty wyglądasz!
Zdawało mi się, że w ogóle nie wyglądam, bo jak można
141
wyglądać w deszczowy, ponury wieczór po takiej wiado-
mości.
- Na pewno pani nie dostała tego listu?
- Nie dostałam, daję słowo.
- I do nikogo ojciec nie pisał?
- Nie wiem, ale... - Urwała i spojrzała na mnie ze współ-
czuciem. -1 co ty teraz zrobisz?
- Ja? - powiedziałem hardo. - Niech się pani o mnie nie
martwi. Jakoś sobie poradzę. - Nie miałem ochoty, żeby się
nade mną dłużej litowała, więc uniosłem dłoń do czapki. - To
ja już sobie pójdę. Może wpadnę za kilka dni, żeby się
dowiedzieć.
- Zaczekaj - zatrzymała mnie gwałtownym ruchem. -
Dokąd pójdziesz na taką pluchę?
- Do miasta.
- Nie zawracaj głowy. Nie będziesz się poniewierał. -
Chwilę zastanawiała się, jakby chciała wynalezć aparat do
liczenia kropel deszczu, a potem powiedziała już wesoło: - Ja
cię tu urządzę. Jest jeden wolny pokój, bo dwaj zaopatrze-
niowcy wyjechali na kilka dni. Przenocujesz, a jutro zobaczy-
my. Poczekaj chwilę. Wezmę tylko klucz od portiera i prze-
prowadzę cię przez kuchnię.
- A kierowniczka? - napomknąłem nieśmiało.
- Nie bój się, ona tu nie mieszka. Dawno już poszła do
domu.
Odetchnąłem z ulgą i nagle, mimo że drżałem z zimna,
owionęło mnie ciepło. Pomyślałem, że jednak zawsze znajdzie
się ktoś, kto pomoże i trzeba Uczyć na ludzi. Zrobiło mi się
nieco razniej i gdybym mógł, ucałowałbym panią Stasię, ale
przecież nie wypadało.
Ona tymczasem zniknęła w kuchni. Wnet jednak wróciła,
skinęła, żebym szedł za nią. Oczami wyobrazni widziałem już
przytulny pokój, a w tym pokoju jasne światło i czystą pościel
i zrobiło mi się jeszcze cieplej. Jak cienie przemknęliśmy przez
142
kuchnię i kotłownię, a potem bocznymi schodami weszliśmy
na pierwsze piętro. Pani Stasia zatrzymała się przed drzwiami,
otworzyła, ale zanim weszła, uniosła palec do warg.
- Tylko musisz być cicho, bo gdyby się kierowniczka
dowiedziała, to... szkoda gadać.
- Szkoda gadać - powtórzyłem, chociaż nie miałem
zamiaru.
- Odpocznij, wyśpij się, a jutro rano przyniosę ci śnia-
danie.
- Tylko niech pani nie mówi kierowniczce, że tu byłem.
- Coś ty... - To powiedziawszy pchnęła drzwi i nagle
znieruchomiała.
Pokój był rzęsiście oświetlony, oba łóżka rozbebeszone,
jakby przed chwilą ktoś w nich leżał, a na stole, na papierach
walały się resztki jedzenia. Zapadła głęboka cisza, która lubi
właśnie w takich momentach zapadać, a mnie znowu coś
szarpnęło. Poczułem ćmiący ból zawodu, a w wyobrazni
zobaczyłem błotnistą drogę w deszczu i w podmuchach wia-
tru. Brrr... tego jeszcze brakowało.
Pani Stasia zdębiała, ale tylko na chwilę, bo wnet zawołała
zdumiona:
- Panie Boczak, toście panowie nie wyjechali?
Nie wiem, do kogo mówiła. Do ścian czy do niewidzialnego
człowieka unoszącego się gdzieś w niewymiernej przestrzeni.
Chwilę myślałem, że rozmawia z duchem, a i ona prawdopo-
dobnie tak sądziła, gdyż nagle roześmiała się i powiedziała:
- Do licha, przecież portier powiedział mi, że nie wrócili.
Oknem wlezli czy przez komin?
Poszukałem wzrokiem komina, ale mimo chęci nie mogłem
go znalezć. Były tylko ściany i okno, a w powietrzu wisiała
tajemnica. Niedługo jednak wisiała, gdyż pani Stasia szybko
zbliżyła się do jednego łóżka i spod zwiniętego koca wyszarpa-
ła dżinsy.
- A to co? - zawołała zdumiona. Chwyciła dżinsy za
143
nogawki, rozciągając je, jak to dawniej mierzono spodnie na
straganach. Dżinsy były niewielkie, można powiedzieć nawet
małe i zapewne nie należały do dorosłych lokatorów tego
pokoju. Pokojowa pokręciła głową. - Czyje to portki? Przecie
Boczak to chłop jak góra.
- Może się zbiegły w praniu - zauważyłem nieśmiało.
- Gdzież tam... A to? - W rękach jej jak flaga zatrzepotała
trykotowa koszulka w biało-granatowe pasy. - Przecie to na
liliputa, a nie na dorosłego mężczyznę. -1 znowu spojrzała na
mnie, jak gdyby ode mnie chciała się dowiedzieć, do kogo
należą części tej garderoby. Wzruszyłem tylko ramionami.
W tej samej chwili w ściennej szafie odezwało się głośne
kichnięcie. Zamarliśmy na chwilę, bo nic innego nie wypadało
zrobić, lecz pani Stasia wnet się ocknęła i jednym skokiem była
przy szafie. Szarpnęła drzwi... Wtedy dopiero nas prawdziwie
zamurowało.
>-W szafie, pomiędzy wiszącymi ubraniami i płaszczami
tkwiły dwie tajemnicze postacie... Dwóch chłopców - jeden
pyzaty o bazyliszkowej gębie, drugi chudy jak syn fakira
[ Pobierz całość w formacie PDF ]