[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zyżycki stał na próżno, odpowiedzi nie było.
Jefrem niby o niej zapomniał. Powtarzać pytania nie wypadało, kupiec ręce włożył w
aksamitne szarawary i stał patrząc w świat, jakby o lokatorce mowy nigdy nie było.
Tymczasem złożyło się, że ta, o którą właśnie dopytywał ciekawy młodzieniec, wracając z
miasta wchodziła do kamienicy. Wasyliew nie mógł jej nie powitać i nie ukłonić się, a Zyżycki nie
mógł nie domyślić się, kto była, bo weszła wprost do tego domu.
A że szła powoli, rozpatrując się, Zyżycki doskonale się jej przypatrzył.
Wiek trudno mu było odgadnąć, gdyż jejmość widocz- nie była odświeżoną, pomalowaną
dosyć jaskrawo, ale, choć z pozoru nadawało jej to wielką świeżość i blask, budziło podejrzenia.
Rysy twarzyczki, nadzwyczaj regularne, niegdyś musiały być bardzo piękne, były nimi jeszcze,
szczególniej oczy czarne i usteczka bardzo maleńkie.
Chód, ubranie, pewna wymuszoność w całej postawie, ruchach, uśmiechach zdawały się w
tej pani chętką okazania się daleko dystyngowańszą, niż w istocie była. Mówiło coś, że mogła być
prostą bardzo kobieciną, której los, a raczej piękność dały niespodziane stanowisko w świecie,
kłopotliwe i utrudzające. Można było przysiąc, że ta sztywna jejmość, zrzuciwszy bardzo wytworne
stroje, nierównie by się czuła swobodniejszą i szczęśliwszą.
Oczy jej biegały bojazliwie, jakby się ciągle czegoś lękała... Ubiór jej grzeszył jaskrawością,
błyskotkami i brakiem smaku, ale był za to kosztowny i obrachowany tak, aby się nim wydawał.
Przechodząc pani ta rzuciła trwożnym okiem na studenta, uśmiechnęła się kupcowi i wbiegła co
najprędzej do domu, jakby jej pilno ukryć się było.
E! e! panie Wasyliew, wasza lokatorka krasawica! zawołał Zyżycki.
Jefrem ruszył ramionami.
A cóż? nie?
Alboż mówię nie? odparł kupiec. A! no! krasawica!
Wdowa czy zamężna? zapytał akademik.
Ej, ej! począł kupiec albo to do mnie należy! Co ja miałem o to pytać!!
Ponieważ widocznie unikający dłuższej rozprawy w tym przedmiocie Wasyliew zwrócił się
z wymówkami do prykaszczyka, Zyżycki był zmuszony ze szczupłą odciągnąć zdobyczą. Zaniósł
tego dnia na górę wiadomość, że wdowa, czy też Bóg ją wie kto, była kobietą niestarą i wcale
jeszcze nie szpetną.
Z okna dało się wyszpiegować, że dzieci u niej nie było, pokazywała się stara służąca z
głową chustką zawiązaną, młoda służąca bez chustki, obie mocno brzydkie, i chłopiec ubrany
czysto, ale niewytwornie; wdowa, bo wszyscy byli pewni, że nią była, nie unikała zbytecznie
okazywania się w oknie. I owszem, wychylała się, niby dla spoglądania na ulicę, a można było
posądzić, że też trochę dla pokazania się, ciągle bardzo wystrojona i obwieszona klejnotami.
Czasem przechadzała się tak wewnątrz domu, że ją mogli ciekawi postrzegacze oglądać. Nie
zdawała się mieć żadnego zajęcia, a włóczkowa robota, którą czasem trzymała w ręku, była jakby
dla okazu chwycona, nie siadywała nad nią.
Jakim sposobem owa obca zupełnie tu lokatorka znalazła znajomych, nikt nie wiedział.
Zaczęli tu powoli jakoś uczęszczać urzędnicy, biurokracja, mieszczanie, ludzie średniego stanu.
Widywano ich tam wieczorami pijących herbatę, przechadzających się, grających w wista,
przyjmowanych wieczerzą.
Z drugiego piętra od Jewłaszewskiego wzrok łatwo w głąb sięgał na pierwsze i, jeżeli story
nie były pozapuszczane, salon nieznajomej był jak na dłoni.
Jewłaszewski jakoś właśnie o tym czasie, nie wiadomo z jakiego powodu, zrobił się
zamyślony, smutny i niespokojny.
Stał się nierównie nawet obojętniejszym w propagandzie swoich idei. Był jakby chory i
znużony, gitara spoczywała, piosnki od niego nie można było posłyszeć. Mniej daleko niż dawniej
uczęszczał do pani Heliodory na herbaty, częściej się zasiadywał w domu. Ci, co go znali dawniej i
widywali w przystępach twórczości, utrzymywali, że musiał nad nowym dziełem pracować.
Pytany o to nawiasowo Wańka ruszał ramionami, śmiał się i mówił:
E! kudyż!
Drudzy, uczniowie medycyny, wnosili z żółtej cery, iż cierpiał na wątrobę, i to go po troszę
czyniło tetrykiem.
Heliodora, której był potrzebnym dla nadania powagi jej salonikowi, a może i jej samej,
gniewała się prawie za te oznaki zobojętnienia, przypisując zły humor mistrza Zoni, która go nie tak
przyjmowała jak dawniej.
Wdowa miała obyczaj otwartego wygadywania się z myślami, nie ukrywała więc ich i przed
Jewłaszewskim, chciała go wyciągnąć na otwarte tłomaczenie, nie szczędziła wyzywań, ale mistrz a
ojciec milczał.
Frasunek, strapienie widać było na pomarszczonym czole, cierpiał widocznie, a mówić nie
chciał.
Wszyscy jego uczniowie i przyjaciele tym stanem ducha byli zaniepokojeni.
Zdało się, jakby nagle zwątpił o sobie. Najgorsza polemika w kwestiach żywotnych, które
dawniej go poruszały żywo i wywoływały wybuchy, teraz znajdowała go zimnym.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]