[ Pobierz całość w formacie PDF ]
udaje żyda, a ao mnie mówił, że jest bankierem z Brodów, chciał mi nawet ukraść konia, ale
ja prędko zawróciłem.
%7łandarmi zaraz puścili się na wskazane miejsce, rabuś zaś i sakiewką i z papierami
bankiera pojechał do zamku, kazał prędko za- prządz konie do karety i odjechał, a
wierzchowca przywiązał do pojazdu. Służący hrabiowski nie poznał, że to był rabuś, a
stangret nie miał czasu wejrzeć na niego, bo Karbacz siedział już w karecie, zresztą trzymał
chustkę na ustach, narzekając, że go zęby bolą.
Wróćmy do lasu. %7łandarmi przybywają pod dąb, gdzie istotnie zobaczyli mniemanego
rabusia w łachmanach, który z daleka wołał na nich:
Ai waj, panowie żandarmi, gewalt, rabuś mnie ooedrzeć, zabrać konia i dać łach-
many. Gońcie takiego psubrata, a ja dobrze zapłacić.
%7łandarmi mówią do siebie:
Wszak prawda, że ta bestya udaje żyda. A dalejże go, związać tego szelmę, łotra!
Wnet zsiedli z koni, schwycili żyda i zakuli w kajdany. Darmo bankier się szamotał,
wrzeszczał, wyzywał 1 dowodził, że on jest kupcem z Brodów, że przyjechał na polowanie
do pana hrabiego; nic to nie pomogło, owszem żandarmi, rozgniewani oporem, zaczęli go
smagać batami, mówiąc:
Pierwszy lepszy złodziej, rabuś, może tak mówić. Oho! znamy cię, ptaszku, a zresztą,
jeżeliś bankier, pokaż papiery, aleć bankier nie chodzi piechotą po lesie w takich
łachmanach!
%7łyd przysięga się, że on nie rabuś, że im przecież niedawno dał po talarze. %7łandarmi
mówią:
pieniądze, ale widzisz, że kłamiesz zbóju, bo ten pan dał nam dwa razy sutą nagrodę, a tyś
raz widział, przeto chcesz się wyłgać, ale czeka], sprawimy ci mydło.
I nuże go znowu walić batami, że żyd się kulał po ziemi.
Wzięli go potem w środek, wyciągnęli pistolety, odwiedli kurki i zagrozili, że jeżli
najmniejszą okaże chęć do ucieczki, zaraz w łeb mu palną. %7łydzisko, maszerując w
kajdanach do Brodów, wzdycha sobie, myśląc: Niedawno jechałem tu karetą w cztery konie,
a teraz idę w kajdanach, jak ostatni zbrodniarz
Po dwóch godzinach marszu, podczas którego żandarmi wstępowali do każdej karczmy, a
żyda przez ten czas do stajni lub chlewa zamykali, nareszcie przybyli do Brodów, gdzie
mniemany rabuś został oddany na policyą i zamknięty w więzieniu. Darmo się zarzekał i
przysięgał nieborak, że on jest bankier Natan
Kailer. Posłano z zapytaniem do kantoru, a tam powiedziano, że bankier pojechał na
polowanie do hrabiego Z. Siedział żyd przeszło dwie godziny w więzieniu, gdy przybył
posłaniec od hrabiego Z., donosząc, że banlaer gdzieś przepadł w lesie i że skradziono jego
karetę z czter- rna końmi. Wtedy nareszcie dyrektor policyi postanowił gruntownie zbadać,
czy czasem istotnie ów rabuś nie jest bankierem. Wzywa go tedy przed siebie, wypytuje o
wszystko, posyła po żonę Kailera i zatrudnionych w kantorze. %7łona w pierwszej chwili nie
poznała męża, tak był zmieniony, a przytem w łachmanach, dopiero poznała go po glosie. W
końcu rzecz się wyjaśniła, a dyrektor przepraszał serdecznie ban-, (dera za pomyłkę.
Mniejsza o to mówił Kailer; kto mi wróci baty i hańbę, jakiej doznałem, że ja,
pierwszy bankier w Brodach, zostałem transportowany jak najgorszy zbójca, a do tego bito
mnie batami.
Ha! odrzecze dyrektor. Nie trzeba się puszczać na polowanie, jeśli się nie umie
strzelać i jezdzić konno. Prawdziwy myśliwiec nie byłby się dał obrabować, ani nie
objeżdżałby naokół rowu. Dobrze to powiadają: Szewcze, patrz twego kopyta", a tu
możnaby dodać: Bankierze, pilnuj kantoru 1
Od tego czasu Natan Kailer nie jechał na żadne polowanie, owszem, kiedy słyszał o ło-
wach, dostawał febry. Cztery tygodnie chorował po tych cięgach, które odebrał. Rabuś Kar-
bacz, zaopatrzony w papiery bankiera, przejechał szczęśliwie granicę i przepadł bez śladu w
Rosyi
Narzeczona zbójcy.
Przenieśmy się myślą na wyspę Korsykę, na której się urodził wielki Napoleon.
Zamieszkuje tę wyspę lud włoski, pełen prostoty obyczajów, który obok wielu cennych zalet
odznaczał się dawniej tak zwaną wendettą", zwyczajem, którego początek pochodzi z
pogańskich czasów.
Wendetta" znaczy tyle, co zemsta, prawo odwetu, z tym jednakże dodatkiem, że ta
zemsta zawsze była krwawą. Jeżeli ktoś z rodziny był zabity, wówczas każdy krewny
zamordowanego miał obowiązek do krwawej zemsty, t. j. do zabójstwa nietylko mordercy,
ale nawet każdego członka rodziny. Straszny to był zwyczaj, który stał się zródłem wielkiego
bezprawia- i niedoli dla mieszkańców Korsyki. Na tle tego zwyczaju ułożone jest niniejsze
opowiadanie.
Kilka chat składało małą wioszczynę Moreto, leżącą niedaleko miasta Ajaccio. Nie
zostało dzisiaj z niej nic więcej, jak. tylko jeden dom pusty; inne zniknęły zapewne wśród
pożóg wojny, bo Korsyka, jak wszystkie kraje dawno podbite, ma ruiny z wszystkich
wieków. Możnaby całą jej historyę kreślić samemi krwawemi datami. które na niej
nieszczęścia wyryły. Dom trochę wspanialszy nad inne, to jest pobielony wapnem i o dwóch
piętrach, odznaczał się pomiędzy niskiemi chałupami. Należał do rodziny posiedzicieli w
dobrem dawniej mieniu, ale których sroga wendetta trzydziestoletnia do tego stanu
niedostatku zle ukrywanego przywiodła, trudniejszego nieraz do zniesienia niż prawdziwe
ubóstwo. Ojciec tej rodziny i dwóch jego
FowMcI o zbójcach. y
synów zginęło pod razami nieprzyjacielskiej familii. Dwa razy sady ich kasztanowe wycięto,
kozy pozarzynano i ogień w polu śród jęczmienia założono. Lecz ostatni członek tej familii,
sam tylko, który ją przeżył wraz z siostrą, wszystkim tym nieszczęściom tę jednę mógł stawić
pociechę, więcej niż dostateczną, że był pomszczony. Własną ręką i bronią zamordowanego
ojca zabił ojca rodziny nieprzyjaznej, mordercę swego ojca. Własną ręką założył ogień w ich
domu, o kilka mil staihtąd odległym i widział ostatnie z niego walące się szczątki. Ostatni z
tej familii wraz z synem w dziecięcem wieku, musiał opuścić ojczyste siedlisko, aby schronić
się przed nieubłaganym nieprzyjacielem, lecz ten go ścigał; przez całe trzy lata tropił ślad
jego z siedliska do siedliska, z schronienia do schronienia, z pieczary do pieczary, zamie-
niając z nim od czasu do czasu kilka strzałów. Nareszcie w sam pierwszy dzień
Wielkiejnocy, jak gdyby uświęcić chciał tę rocznicę zemsty, dosięgną! go nie z daleka, nie
ukryty za krzewem jak zbójca wypuszczający kulę na wiatr, zostawując jej staranie
pomszczenia go, ale wśród jasnego dnia przy wnijściu do wsi utopił po trzy razy sztylet swój
w piersiach mordercy swego ojca, powtarzając mu trzy razy grzmiącym głosem:
To ja, twój ni. przyjaciel, Nicolo Ohisoni, cię zabija!
Od dnia tego Ohisoni żył spokojnie. Sumienie jego było zadowolone, dopełnił
obowiązku, jako syn i jako Korsykanin; wymiótł ^ całej ziemi ród swych nieprzyjaciół;
ostatni, który był
w stanie nosić broń, padł pod jego razami. Jeden przeżył wprawdzie zemstę jego, ale było to
tylko dziecko, które jeszcze rozróżnić nie umiało, gdzie w lewo i w prawo. Wzgardził nim i
nie zabił, a potem od dziesięciu lat nie było nic o nim słychać.
Mikołaj Ghisoni zaś żył w zaciszu z siostrą młodszą od siebie, którą kochał tak, jak dusza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]