[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rozkazując wszystkim zostać na swych miejscach. Po upływie kilkunastu minut wszedł do sali
Kriestoobriadnikow, inspektor, gospodarz klasy, jego pomocnik i kilku nauczycieli. Radek stał w ławce z
głową zwieszoną. Azy kapały z rzadka z jego rzęs i rozpryskiwały się zlatując na wierzch ławy. Dyżurny w
krótkich słowach przedstawił całe zajście.
Nogacki to potwierdził. Tymkiewicz miał twarz zmasakrowaną, jedno oko podbite i wciąż jeszcze krwi
pełne usta. Dyrektor wysłuchał całej sprawy z uwagą i rzekł do nauczycieli obecnych:
- Zdaje mi się, panowie, że nie będę w niezgodzie z Radą Pedagogiczną, jeżeli Radka wydalę z
gimnazjum. Jest to rozbójnik, nie uczeń. Jest to cham, istotny cham...
Po chwili zwrócił się do winowajcy:
- Radek, ja pana wydalam z gimnazjum raz na zawsze. To rzekłszy zalecił gospodarzowi klasy, ażeby
Tymkiewicza nazajutrz po wyzdrowieniu wpakować na cztery godziny do kozy, a Radka z listy wykreślić -
i odszedł ze świtą. Gospodarz wejrzał ze współczuciem na Jędrka i z żalem w głosie wymówił:
- Cóż robić... musisz pan zaraz opuścić gimnazjum. Radek zgarnął swe książki i kajety do tornistra,
zarzucił go na plecy i wyszedł, złożywszy ukłon gospodarzowi klasy, jakby się oddalał na pauzę. Było już
po dzwonku. Korytarz górny i schody opustoszały. Z którejś klasy dawał się słyszeć równy głos
nauczyciela fizyki:
73
- W tym celu bierzemy dwa pręty metalowe... Radek szedł po schodach noga za nogą, bezwładnie
myśląc: w tym celu bierzemy dwa pręty metalowe... w tym celu bierzemy... Był spokojny, choć serce
jego z bolesną siłą tłukło się o żebra, a zimne dreszcze przeszywały ciało i kości. Minął przedsionek,
wyszedł na dziedziniec i tam zakręcił się na miejscu. W owej chwili przypomniał sobie ułamany badyl
głogu, a raczej zrośnięte z nim westchnienie szczęśliwe.
- Już po wszystkim... - wymówiły jego omdlałe wargi. Jak błędny zbliżył się do muru zamykającego
podwórze i siadł na kamieniu, który tam leżał. Był to długi, ociosany głaz piaskowca. Spoczywał na tym
miejscu pewno od wieków, a przynajmniej od czasu założenia konwiktu przez ojców jezuitów. W bliskości
znać było wybornie udeptane mety do gry w "ekstrę ". Dziedziniec był w owej chwili pusty. Wiatr
jesienny huczał w nagich konarach kasztanów zwisających nad murem, garnął na kupę zeschłe,
skurczone, ceglaste i żółte liście, strzępki zagryzmolonych papierów i miótł je wirem pospołu ze
śmieciami w róg dziedzińca.
Jędrek oparł się plecami o ścianę, wyciągnął nogi, a długie ręce zwiesił między kolanami tak bezwładnie,
że prawie dotykały ziemi. Głowa jego opadła na piersi. Zanadto niespodziewanie roztrącił go ten
przypadek, zbyt szybko zdechły promienne nadzieje. Trza się wynosić z izby, rzec panu Płoniewiczowi, że
już nie będę, zabrać manatki, książczęta, i iść... W imaginacji rysował się przed nim obraz szosy nakrytej
lotnym kurzem, nieskończenie długi pas biały. Przez chwilę widział karczmę i słyszał, jak w
rzeczywistości, krzyk szynkarki:
- A czy aby kawaler skąd nie ucieka? ... Po sołtysa, po sołtysa! Trzymaj, łapaj!
Wtedy zdusiła go taka wściekłość i taka rozpacz, że nie był w stanie tchu złapać. Wśród istnych kurczów
cierpienia paraliżujących rozum błąkała się przecież decyzja: nie pójdę tamtędy, nie pójdę, nie pójdę! To
ujemne męstwo wzmagając się trzezwiło go i ciągnęło na szafot rozumowań.
- Cóż będę robił na świecie, jeśli tamtędy nie pójdę? - myślał patrząc pod nogi szklanymi oczyma. -
Gdzież ja się podzieję, co będę jadł? Na księdza? ...
Wszystkie konające iluzje niby wypuszczony z więzienia huragan rzuciły się na niego i przytłukły go
tysiącem kamieni. Zgarbił się jeszcze bardziej i zabity na duszy wlepił oczy w liść uschnięty. Wtem uczuł,
że przed nim ktoś stoi. Wrażenie to było tak dalece przykre, jakby mu ów garściami włosy wydzierał.
Dzwignął wtedy dopiero głowę, gdy usłyszał, że do niego mówi. Obok starego kamienia zobaczył
nieznanego kolegę, który spoglądał nań przyjaznie. Był to Marcin Borowicz, uczeń podówczas klasy
szóstej.
- Panie - mówił tamten - byłem na korytarzu i słyszałem, jak pana wylewali.
- Co powiadacie, panie? - zapytał Radek, pod wpływem nieszczęścia wymawiając sylaby z chłopska.
Oczy miał bez żadnego wyrazu, przymknięte, szkliste, dolną wargę obwisłą.
- Uważasz pan - mówił żywo Borowicz - trzeba znalezć do starego drogę przez protegę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • janekx82.keep.pl