[ Pobierz całość w formacie PDF ]

natychmiast mnie zabiją. Na jego znak musiałem zdjąć mundur, w który
natychmiast się ubrał; inny zabrał mi kamizelkę, trzeci koszulę, resztę tylko ubrania i obuwie po-zostawili
nietknięte.
Nad wieczorem przybył tłum wojowników; kilkunastu z nich było ranionych i przewiązanych łykiem i
liściami. Starzec wyszedł na ich spot-kanie. Wtedy z tłumu wystąpił inny wódz młody i długo coś opowiadał,
pomagając sobie groznemi gestami. Wkońcu na jego skinienie wniesiono ciała pięciu poległych Anglików,
pomiędzy któ-rymi bez trudu poznałem zwłoki dwóch moich nieszczęśliwych towarzyszów.
Starzec, wysłuchawszy przemowy do końca, potarł swój nos o nos młodego wodza, potem rozkazał mnie
przyprowadzić. Na widok jeńca nieprzyjacielskiego zawrzał wściekłością, pod-niósł dzidę i wyjąc straszliwie,
chciał ją w mej piersi zatopić; stary powstrzymał go i znowu coś bełkotał. Mowa ta uspokoiła złość wojowni-ka,
ułagodził się i opowiadał coś, wpatrując się pilnie we mnie, potem odprowadzono mnie ku drzwiom chaty.
Naczelnik, usiadłszy na ziemi, kazał mi sta-nąć przy sobie; czterech stróżów pilnowało, aże-bym nie uciekł.
Wtem wódz młody dał znak, a dzicy uszykowawszy się parami, przeciągnęli koło nas z bronią w ręku, każdy
zaś, mijając starca, przychylał się ku ziemi.
W dziesięć lub dwanaście dni potem powró-
ciliśmy do Rewy. Na horyzoncie okrętów angiel-skich nie było widać. Zapewne kapitan sądząc, żem poległ, jak
drudzy, kazał rozwinąć żagle. Poczęto śpiesznie pracować nad odbudowaniem wsi, której spalenie, jak się
zdaje, nie wywarło wielkiego wrażenia na dzikich, gdyż z wielką obojętnością patrzyli na zgliszcza swoich
chałup. Czasami tylko, gdy który znalazł odłam granatu, wydawał krzyk, a wtedy inni zbiegali się i po-dziwiali
straszne pociski białych, wszystkie zna-lezione czerepy zanosili do świątyni i składali je, jakby jakie wotum, u
stóp swych bożyszcz.
Miesiąc upłynął zaledwie, a już wieś stała odbudowana; składało ją około czterechset cha-łup, wszystkie
jednakiej wysokości, oprócz wy-sokiej bóżnicy i nieco większego domu kacyka.
Jednego dnia, kiedy już wszystko było urzą- dzonem, starzec zawołał mnie do siebie, a uka-zując karabin
angielski, dał mi do zrozumienia, ażebym z niego strzelił. Napróżno usiłowałem mu wytłumaczyć, że bez
prochu tego nie można uczynić; kacyk się rozgniewał, kazał mnie zwią-zać i zmniejszyć racje żywności. Na
trzeci dzień przyszedł do mnie i pokazywał na migi, że póty będę tak traktowany, dopóki go nie nauczę strzelać.
Nie wiedząc, jak mu objaśnić, że jedynie brak amunicji jest przeszkodą, prosiłem gestami, żeby mnie kazał
zaprowadzić do bożnicy, co gdy
się stało, pokazywałem mu kolejno czerepy gra-natów i strzelbę. I teraz mnie nie pojął, lecz dając w rękę odłam
granatu, powtórzył swe żą-danie. Wówczas zacząłem mu na migi pokazy-wać pasy, utrzymujące ładownice;
długi czas mnie nie rozumiał, wreszcie zaprowadził mnie do chaty, gdzie były złożone wszystkie rzeczy,
odebrane Anglikom. Tu w istocie znalazłem z dzie-sięć ładownic, napełnionych nabojami.
Kiedy nabiwszy strzelbę i wymierzywszy do papugi, siedzącej niedaleko na drzewie, dałem ognia, a ptak
spadł z gałęzi, starzec poskoczył ku mnie, potarł swpj nos o mój i włożył mi na głowę przepaskę z czerwonem
piórem. Gdy to krajowcy ujrzeli, upadli przed nami na twarz i odtąd obchodzili się ze mną z największem
uszanowaniem. Fidżanie jednak nie byli ludem tak głupim, jakby się to niejednemu wydawać mogło; pomimo
czci okazywanej pilnowali mnie troskliwie, a co rano musiałem uczyć strzelać sześciu krajowców, przez kacyka
wybranych.
W miesiąc potem ukazał się o świcie tuż przy brzegach okręt europejski, mieszkańcy snadz wzięli go za
angielski statek, gdyż z wielkim krzykiem umknęli do lasu, zapominając o mnie ze wszystkiem. Korzystając z
tego, pobiegłem na brzeg i począłem powiewać chustką dla zwróce-nia uwagi żeglarzy. Wkrótce mnie
dostrzegli, czółno szybko przerzynało fale, zbliżając się ku
i
brzegowi. Byłem tak szczęśliwy, jak wtenczas, ' kiedy mnie kapitan Blackwood z wyspy Colum-bus
wyswobodził.
Skoro stanąłem na pokładzie, otoczyli mnie żeglarze, czyniąc zapytania, których jednak nie ; mogłem
zrozumieć, gdyż byli to Hiszpanie. Ka-pitan, umiejący cokolwiek po angielsku, zapytał mnie, kto byłem. Po
opowiedzeniu przygód pro-siłem go, aby mnie odwiózł do pierwszej osady angielskiej, lub co lepsza do Europy,
za co mu obiecałem zapłacid Obietnica ta nie była płonną, gdyż udało mi się ukryć przed dzikimi gwineje.
Kapitan rzekł mi, że mnie odwiezie do Europy, lecz dopiero za cztery lub pięć miesięcy, gdyż interesy
wymagają jego bytności na Oceanie Spokojnym; przez ten czas ofiarował mi miejsce żołnierza na swym
okręcie. Ha! cóż było robić, zgodziłem się.
Dziwne wrażenie zrobił na mnie statek hisz-pański, różnił on się niezmiernie budową od wszystkich tych,
na których dotąd służyłem. Ka-dłub miał bardzo niski i wąski, maszty zaś nader wysokie i obciążone takiem
mnóstwem żagli, że nie mogłem sobie wytłumaczyć, jak je znieść zdoła. Ośmnaście dział ośmio- i dwunasto-
funto- wych wyzierało z bocznych bateryj, na przodzie zaś statku stała śmigownica dwudziesto-cztero- funtowa,
obracająca się z wielką łatwością na
grubym stalowym czopie we wszystkich kie-runkach.
Podobnego uzbrojenia nigdzie nie widziałem. Osada także wydawała mi się osobliwszą. Skła-dali ją po
największej części Hiszpanie, lecz byli tam także Holendrzy, Amerykanie północni, Fran-cuzi, Anglik jeden,
kilku Arabów, a nawet dwóch Murzynów. Twarze wszystkich marynarzy były spalone od słońca, a w rysach
malowała się dzi-wna bezczelność. Na drugi dzień była niedziela, a jednakże nikt o nabożeństwie nie myślał;
nie widziałeś tu uszanowania dla oficerów, a karność nieosobliwsza panowała śród tej czeredy.
Napróżno wypytywałem mego współziomka, nie dawał mi dokładnych odpowiedzi, kiedy zaś zagadnąłem
go, komu służą, odpowiedział:
 Sobie samym, a czyż to nie najdogodniej-sza służba?
Z tej odpowiedzi domyśliłem się, że jestem na statku korsarza hiszpańskiego. Myśl ta prze-jęła mnie
najokropniejszą trwogą. Gdyby przy-padkiem okręt wojenny jakiegokolwiekbądz na-rodu schwytał nas,
zakończyłbym życie na stryczku.
Ze łzami modliłem się po nocach, prosząc Pana Boga, aby mnie z rąk tych rabusiów uwol-nił; stokroć mi
było lepiej pośród dzikich miesz-kańców Witi Lewu. Najbardziej się obawiałem, aby nie nawinął się korsarzom
jaki statek ku-
piecki, gdyż wtedy byłbym świadkiem, a pod pewnym względem i wspólnikiem szkaradnej zbrodni.
Przez kilka dni staliśmy przy brzegu wyspy, czatując, jak się zdaje, na jakiś okręt kupiecki, który miał
tamtędy, przepływać. Jednej ciemnej nocy, kiedy oprócz straży w bocianiem gniezdzie i dwóch innych
czatowników, odbywających służ-bę na przodzie okrętu, wszyscy posnęli, wy-mknąłem się cichaczem z
hamaku, włożyłem na siebie podwójne śuknie i po linie wywieszo-nej przez strzelnicę, spuściłem się do małego
indyjskiego czółenka, którego majtkowie do wy-cieczek na ląd używali.

VIII.
Powrót do dzikich.  Zostaję ulubieńcem kacyka.  Objazd państwa.  Kogut.  Wojna.
Odbiłem od okrętu w jak największej cicho-ści i płynąłem nadzwyczaj wolno, bojąc się, aby rozbójnicy nie
dostrzegli mojej ucieczki. Zale-dwie ośmieliłem się poruszać wiosłem; na szczę-ście, prąd morski szedł w
kierunku lądu. Wkrótce byłem już daleko od okrętu, a w godzinę bie-głem przez opuszczoną wieś Rewę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • janekx82.keep.pl