[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Chodz - pociągnął ją za rękę. - Trzeba im zrobić herbatę.
Była godzina siódma rano. Jerzy w eleganckim szlafroku ojca schodził ze schodów. Grześ
grał już od pół godziny, jakby kapela pijanych świerszczy szykowała wesele. Przeszkody
atmosferyczne nie pozwoliły mu uporać się z robotą wieczorem.
Radość, radość strasznego istnienia, radość tych krótkich sygnałów ryzyka, którym
pospiesznie odstukuje serce. Jerzy nie pamięta, nie chce pamiętać, że to szyfr przenoszący w
przestrzeń nazwiska wczoraj rozstrzelanych.
Poręcz schodów, z której zdjęto kwadratowy płat okładziny, szczerzyła swoją
nieskomplikowaną architekturę: ze skrytki wyjęto nadajniki i pistolety.
Jak dobrze rozstrzygnął Zygmunt. Dziś będą u Junoszy. Trudno. Powiedzą wszystko. Intencje
mieli proste. Skąd mogli wiedzieć, że wkraczają w jakieś ciemne rewiry...
- Nie chce się dziadom uporządkować - mruknął do siebie Jerzy i pochylił się nad skrytką.
Pistolet wypychał kieszeń szlafroka. Zygmunt przed chwilą wrócił z ogrodu. Odkąd się
rozjaśniło, mogli z lepszym jeszcze skutkiem, sami nie widziani przez nikogo, obserwować
ulicę z domu. Jerzy miał kapować na ogród z wychodzących na południe okien parteru.
Schodził ze schodów powoli, czując jakiś miły niepokój. Dopiero gdy na półpiętrze minął
stojące pod oknem krzesło, uderzenie serca przypomniało mu: tutaj. Zatrzymał się przez
sekundę i nagle spojrzał ku górze, jakby stamtąd, a nie z zewnątrz, oczekiwał zaskoczenia.
Słychać było półgłośny śmiech Zygmunta. Jerzy schodził stopień po stopniu, ostrożnie jak
złodziej. Obie matki - jego i Aliny - powędrowały do ogonka po chleb i mleko. Był już w
hallu. Stał naprzeciw jej drzwi.
Ostatecznie, wszystkie okna - wychodzą na ogród...
Po chwili wszedł. Wszedł jednak do swego pokoju. Był już przy oknie. Ostatnie, jeszcze
zielone, a już zwarzone śmiertelnie przymrozkiem liście akacji opadały bezwładnie.
Wielolistne, z których wróżą sobie ludzie na wiosnę... Obejrzał się. Obie kobiety musiały
wyjść razem, bo drzwi, łączące pokoje, były uchylone.
Odwrócił powtórnie wzrok ku oknu. Nuda i rozpacz jesieni. Nie wiadomo skąd opadają te
liście, tyle już pustych gałęzi...
118
Przez szeroką szparę drzwi zobaczył jej głowę na poduszce. Ogród był martwy, bez ruchu.
Zygmunt ma widok na całą ulicę, a tędy i tak żadnego licha nie przyniesie. Wiatr, będzie
padać...
Obejrzał się raz jeszcze. Klamkę miał w ręku. Stał już u wezgłowia jej tapczanu i patrzył na
jej twarz z góry. Miał ją w dziwnym skrócie: wyprężona, uniosła w górę trójkątną bródkę
chcąc w tyle ogarnąć wzrokiem zródło nagłego cienia. W sekundę miał jej twarz tuż przed
sobą. Leżał na niej z ustami przy jej szyi, szepcząc na przemian jej imię i jakieś urywane bez
sensu słowa. Wymotała się sama spod kołdry, ogarniając go gwałtownym ciepłem. Nagle
szarpnęło nim jak prąd elektryczny: Kolumb Takie to twoje męskie braterstwo!
Dzwignął się całym wysiłkiem. Już stojąc, odczuł przerażenie na jej myśl, że tchórzy. Ruszył
po męsku do drzwi, przekręcił klucz.
Zawrócił.
Nieopisana cisza. Sprawiedliwy spokój. Policzek przylega do szczupłego ramienia jak do
smugi serdecznego ciepła. Nie mówią nic.
Nagle łoskot, jakby sufit walił się na ich splecione ciała. Szyby drżą jak od wybuchu. Cień
pada na pokój. Jerzy opiera się na łokciu. We framugę parterowego okna grzmoci ktoś
pięścią. Dwóch ich. Nim jeszcze myśl zaczyna działać, chłopak lewą ręką zarzuca kołdrę na
odsłonięte nogi dziewczyny. W tym momencie dom aż się trzęsie od uderzeń i kopnięć w
drzwi. Ryk: Pffnen! - otwiera w mózgu przepaść: to koniec. Prawą ręką wyczuwa pistolet i
mając na sobie oczy stojącego w oknie człowieka w sztywnej czarnej czapie, wyjmuje żelazo
i wrzuca pod pościel.
- Gestapo - mówi białymi wargami. - Schowaj pistolet - szepce do Aliny i podnosi się z
rękami do góry.
Idzie w kierunku drzwi. Przez okno drugiego pokoju widzi ogrodowy płot, przez który
przełażą czarno ubrani ludzie. Któryś, stojąc jeszcze po tamtej stronie drucianej siatki, podaje
drugiemu górą, przez ogrodzenie, bergmanna. Jerzy skręca ku drzwiom prowadzącym na
werandę. Otwiera je. Widzi nowe sylwetki uskakujące za drzewa i teraz dopiero chwyta go za
gardło przygnębiający wstyd: Boją się. Spodziewają się strzałów, obrony.
Z rękami uniesionymi do góry, w długim szlafroku stoi na werandzie. Mierzą do niego dwaj.
Trzeci podchodzi i sprawnie obmacuje kieszenie.
Potem nagle niespodziewanym, macierzyńskim ruchem głaszcze go delikatnie po głowie.
Jerzego ten niezrozumiały gest oszałamia bardziej niż cios.
Aha, sprawdza, czy nie mam na włosach odcisku od pałąka słuchawek - olśniewa go nagła
pewność.
Słychać rumor wywalanych frontowych drzwi. Przez werandę przebiega ich dwóch, czterech,
sześciu. Gestapowiec, szturchając go peemem, odstawia na bok. Raptem strzał. Drugi, trzeci.
Jerzy widzi, jak jeden ze spóznionych czy bardziej tchórzliwych, który teraz dopiero gramoli
się do ogrodu, siedząc okrakiem na płocie kropi z peemu w górę.
119
Na dach! Są na dachu - przebiega mu przez myśl i wydaje mu się, że słyszy odpowiedz z
dziewiątki Zygmunta. Instynktownie uskakuje do tyłu, pod ścianę, obawiając się strzału z
góry. W tym momencie wystraszony jego ruchem gestapowiec strzela. "
Ach, to tak się umiera? - myśli rozpłaszczony pod murem, z rękoma do góry. Gestapowiec
chybił czy też strzelał tylko po to, by sterroryzować uwięzionego.
To tylko tak? - plączą się myśli, pełne poczucia hańby.
- Die drei sind da - krzyczy ktoś z okna. Z okna pokoju, w którym grała radiostacja. Poddali
się? już się poddali.
- Und hier ist der vierte - woła gestapowiec pilnujący Jerzego.
- Ich bin der Hausbesitzer... - Jerzy czuje, jak z trudem wymawia słowa roztrzęsionymi
wargami.
- Er sagt, dass er der Hausbesitzer ist - przekazuje gestapowiec do góry, skąd z okna wygląda
piękny jak amant filmowy mężczyzna, widocznie dowódca, w odsuniętym z czoła, jak u
człowieka bardzo zmęczonego, eleganckim kapeluszu.
Dobrze - cieszy się Jerzy. - Wolno mi się bać, powinienem się bać, jestem po prostu
właścicielem domu, przerażonym, w szlafroku, w miękkich pantoflach.
Alina, gdzie Alina? - i teraz wali się na głowę przypomnienie: - Mój pistolet, u niej Twój
[ Pobierz całość w formacie PDF ]