[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Usiadła na ło\u jak wą\ szykujący się do skoku, a jej wielkie oczy płonęły \ółtym, piekielnym blaskiem.
Zciągnięte wargi ukazały białe, ostre kły.
 Głupcze!  wrzasnęła.  Myślisz, \e zdołasz mi umknąć? Będziesz \ył i umrzesz w ciemnościach.
Sprowadziłam cię głęboko pod świątynię. Sam nigdy nie odnajdziesz drogi. Nie przedrzesz się przez tych, co
strzegą tuneli. Gdyby nie ja, ju\ dawno znalazłbyś się w brzuchach synów Seta. Głupcze, jeszcze napiję się
twojej krwi!
 Trzymaj się z daleka albo rozpłatam cię na dwoje  mruknął, wstrząsając się z obrzydzenia.  Mo\e
jesteś nieśmiertelna, ale stal mo\e cię okaleczyć.
Gdy cofał się do drzwi, przez które tu wszedł, nagle zgasły światła. Wszystkie świece zgasły jednocześnie;
nie wiedział, jak to się stało, gdy\ Akavisha nawet ich nie dotknęła. Za plecami słyszał drwiący śmiech
wampirzycy, jadowicie słodki jak dzwięk piekielnych lutni; bliski paniki, oblał się potem, szukając po omacku
Strona 62
Howard Robert E - Conan zdobywca
wyjścia. Palcami natrafił na otwór drzwi i skoczył w nie jak oparzony. Nie wiedział, czy są to te, którymi tu
przyszedł, ale nie dbał o to. Myślał tylko o jednym  by wydostać się z tej nawiedzonej komnaty, od tylu
wieków zamieszkanej przez tę piękną, odra\ającą bestię, \ywą i martwą zarazem.
Wędrówka przez ciemne, kręte tunele była nie kończącym się koszmarem. Za plecami i obok siebie słyszał
ciche odgłosy pełzania, a raz echo tego słodkiego, piekielnego śmiechu, jaki słyszał w komnacie Akivashy.
Ciął wściekle, słysząc lub wyobra\ając sobie, \e słyszy jakiś dzwięk czy ruch w otaczającym go mroku i raz
jego miecz napotkał miękką, podatną materię, zapewne pajęczynę. Miał okropne wra\enie, \e z nim igrają,
wabiąc głębiej i głębiej w otchłań ostatecznej nocy, gdzie rozprawią się z nim kły i szpony jakiegoś
demonicznego potwora.
Budzący się lęk zagłuszała mdląca odraza wywołana straszliwym odkryciem. Legenda o Akivashy była tak
stara, \e w złowieszczej treści przewijał się tak\e wątek piękna, idealizmu oraz wiecznej młodości. Dla wielu
marzycieli, poetów i kochanków Akivasha nie była jedynie występną księ\niczką ze stygijskiej legendy, ale
równie\ symbolem wiecznej młodości i urody, jaśniejącym na wieki w jakimś odległym imperium bogów. On
poznał odra\ającą rzeczywistość. yródłem tego wiecznego \ycia była plugawa perwersja. Fizyczny wstręt
mieszał się z \alem po utracie marzenia o ludzkiej doskonałości, której pozłota okazywała się brudem i
kosmicznym plugastwem. Narastało w nim poczucie daremności, niejasny lęk przed fałszem wszelkich
ludzkich ideałów i marzeń.
Teraz wiedział ju\, \e słuch nie płatał mu figlów. Zcigano go, a prześladowcy znajdowali się coraz bli\ej. W
mroku rozlegały się szmery i szurania nie wywołane ani ludzką stopą, ani łapą zwykłego zwierzęcia. Mo\e
jednak w tych podziemiach \yły inne bestie. Były ju\ tu\ za nim. Odwrócił się, stawiając im czoła, choć
niczego nie widział, i cofając się powoli: Nagle odgłosy zamilkły, nim jeszcze raz obejrzał się za siebie i gdzieś
w głębi długiego korytarza dojrzał słabą poświatę.
XIX
W SALI UMARAYCH
Conan ostro\nie posuwał się w kierunku dostrze\onego światła, daremnie nasłuchując odgłosów pogoni,
choć czuł, i\ mrok za nim jest brzemienny rozumnym \yciem.
yródło światła nie było nieruchome; poruszało się, groteskowo podskakując. Nagle zobaczył je wyraznie.
Tunel, którym podą\ał, w pewnej odległości przed nim przecinał inny, szerszy korytarz. Kroczył nim
dziwaczny pochód  czterej wysocy, chudzi mę\czyzni w czarnych opończach, zakapturzeni i podpierający
się kosturami. Idący na przedzie trzymał nad głową pochodnię płonącą dziwnie równym płomieniem. Jak
duchy przecięli pole widzenia barbarzyńcy i zniknęli, zostawiając po sobie jedynie stopniowo słabnącą
poświatę. Wyglądali niesamowicie. Nie byli Stygijczykami ani przedstawicielami jakiejkolwiek znanej
Conanowi rasy. Wątpił, czy w ogóle byli ludzmi. Wyglądali jak upiory, skradające się bezszelestnie po tych
nawiedzonych podziemiach.
Jednak nic ju\ nie mogło pogorszyć jego sytuacji. Zanim daleka poświata zupełnie zgasła, a nieludzcy
prześladowcy za jego plecami podjęli pościg, Conan ju\ gnał korytarzem. Wpadł do następnego tunelu i
zobaczył niknącą w oddali upiorną procesję, kroczącą w kręgu światła. Bezszelestnie ruszył za nieznajomymi,
lecz zaraz przywarł do ściany, gdy zobaczył, \e zatrzymują się i zbijają w gromadkę, jakby nad czymś radzili.
Odwrócili się, jakby chcąc wracać tą samą drogą, a Conan wślizgnął się w najbli\sze łukowe przejście.
Macając w ciemności, do której tak ju\ się przyzwyczaił, \e niemal przenikał ją wzrokiem, odkrył, i\ ten tunel
nie biegnie prosto, lecz wije się meandrami. Barbarzyńca ukrył się za pierwszym zakrętem, gdzie nie mógł
sięgnąć krąg światła niesionego przez nadchodzących nieznajomych.
Jednak stojąc tam, Conan usłyszał dobiegający gdzieś z tyłu cichy szum, przypominający odległy gwar
ludzkich głosów. Zrobiwszy kilka kroków w głąb tunelu, utwierdził się w tym przekonaniu. Zarzucił pierwotny
zamiar podą\ania za niesamowitymi wędrowcami, dokądkolwiek zmierzali, i ruszył w kierunku zródła
dzwięku.
W końcu dostrzegł przed sobą odblask światła i skręciwszy w korytarz, z którego się ono sączyło, ujrzał na
jego końcu słabo oświetlone, szerokie drzwi. Po lewej pięły się w górę wąskie kamienne stopnie; wrodzona
ostro\ność kazała Conanowi skręcić tam. Gwar, który słyszał, dobiegał zza łukowatych drzwi.
W miarę, jak się wspinał, dzwięki w dole cichły i w końcu kolejne drzwi wyprowadziły go na rozległą otwartą
przestrzeń wypełnioną upiornym promieniowaniem.
Znalazł się na ciemnej galerii, z której spoglądał na rozległą, wprost gigantyczną, słabo oświetloną salę.
Była to Sala Umarłych, którą dane było widzieć niewielu ludziom prócz stygijskich kapłanów. Czarne ściany
mieściły setki i tysiące rzezbionych, malowanych sarkofagów. Ka\dy stał w osobnej niszy, których otwory
piętrzyły się rząd za rzędem, niknąc w mroku pod sklepieniem. Tysiące rzezbionych masek spoglądały
beznamiętnie w dół, na grupkę pośrodku sali, błahą i znikomą wobec bezmiernych szeregów zmarłych.
Dziesięciu spośród tej grupy było kapłanami, a choć nie nosili ju\ masek, Conan rozpoznał w nich
towarzyszy swej wędrówki do piramidy. Stali przed wysokim mę\czyzną o orlich rysach twarzy, przy czarnym
ołtarzu, na którym spoczywała mumia w gnijących banda\ach. Cały ołtarz zdawał się tonąć w \ywym ogniu,
Strona 63
Howard Robert E - Conan zdobywca
który  pulsując i migocząc  słał dr\ące, złote płomienie na czarny kamień. Ta oślepiająca poświata
emanowała z wielkiego klejnotu le\ącego na ołtarzu i w jej odbiciu twarze kapłanów zdawały się szare jak
popiół, trupie. Patrząc na to, Conan poczuł brzemię wszystkich długich mil, wszystkich nieprzespanych nocy i
męczących dni swej wyprawy, z trudem opanowując obłędną chęć skoczenia na milczących kapłanów,
utorowania sobie drogi potę\nymi ciosami no\a i pochwycenia klejnotu napiętymi z pasji palcami. Jednak
trzymał się w \elaznych karbach, przykucnąwszy w cieniu kamiennej balustrady. Jednym rzutem oka upewnił
się, \e z galerii wiodą na dół przytulone do ściany i na pół skryte w cieniu schody. Spojrzał w półmrok
ogromnej sali, szukając innych kapłanów lub wyznawców, lecz dostrzegł tylko grupkę skupioną wokół ołtarza.
W ogromnej, pustej przestrzeni głos wysokiego przywódcy brzmiał dziwnie głucho i niesamowicie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • janekx82.keep.pl