[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zwiat kończy się dla nich w momencie spełnienia naj-
większych marzeń.
Nagle i nieodwracalnie.
Wróciłem na podjazd stacji i zająłem się przeglądem
kolejnych części motoru. Prawy alternator wyglądał na
nieuszkodzony, podobnie lewy. Silnik także sprawiał
wrażenie nietkniętego. Sprawdziłem wszystkie połączenia,
kabel po kabelku. Nic. Usiadłem na skraju koca i zacząłem
się przyglądać z dystansu wybebeszonej maszynie. Myśl,
chłopie, myśl.
Jeśli silnik jest sprawny...
Akumulatory!
Poderwałem się w jednej sekundzie i podniosłem sie-
dzisko. Cztery potężne baterie tkwiły na swoich miejscach,
ale gdy odłączyłem pierwszą z nich i wyjąłem z leża,
wszystko stało się jasne. Mikropęknięcia w obudowie, jakie
musiały powstać podczas upadku, teraz były widoczne
gołym okiem. Straciłem niemal siedemdziesiąt procent
życiodajnego żelu. Dwa kolejne akumulatory były w
jeszcze gorszym stanie. Nadawały się tylko do wyrzucenia.
Zastanawiałem się, czy nie dałoby się wybrać z
aluminiowej komory resztek oleistej cieczy, ale nawet na
moje chłopskie oko było jej tam o wiele za mało. Resztę
zgubiłem na trasie.
Splunąłem na beton i kopnąłem ze złości w zabytkowy
dystrybutor. Ciężki podkuty but zostawił na nim wyrazne
wgniecenie. Miałem przed sobą najtrudniejszy i najbardziej
pokręcony odcinek trasy. Przejazd przez Góry Skaliste
prowadzący do równin Kolorado i dalej, na wschodnią
część kontynentu. I właśnie tutaj moja największa nadzieja
musiała odmówić posłuszeństwa. Wyjąłem z torby
pozycjoner i sprawdziłem najbliższą okolicę. Od następnej
miejscowości dzieliło mnie około dwudziestu pięciu mil
księżycowego krajobrazu. Cały dzień spaceru. Pod
warunkiem, że zostawię tutaj większość dobytku.
Grand Junction wydawało się całkiem sporym mia-
steczkiem. Leżąc tuż obok jednego z najpiękniejszych
parków krajobrazowych, z pewnością przyciągało masy
turystów. A tam, gdzie pojawiają się zmotoryzowani goście,
musi istnieć rozbudowana infrastruktura związana z ich
obsługą. Czułem, że w GJ znajdę co najmniej kilka w miarę
sprawnych akumulatorów żelowych. Przy odrobinie
szczęścia za jakieś trzy dni wrócę tutaj i będę mógł
dokończyć naprawy motoru. Jeśli...
Spojrzałem na stojące w równym rzędzie akumulatory.
Równy rząd...
Odwróciłem się powoli, jakbym nie chciał spłoszyć
iluzji, która kryła się w hangarze za moimi plecami.
Zdziwiłem się. I to mocno.
Najpierw otworzyłem maskę maybacha. Tak wielka
kolubryna powinna mieć akumulatory zdolne poruszyć
czołg, w końcu dorównywała masą niektórym pojazdom
wojskowym. I miała je... kiedyś. Teraz widziałem tylko
pustą komorę, w której smętnie zwisały rozkręcone kle-
my. Podobnie rzecz się miała z bentleyem, fordem GT i
tuzinem innych wozów. Reszty już nie sprawdzałem.
To nie mógł być przypadek. Ktoś powyjmował aku-
mulatory ze wszystkich aut. Jakby się spodziewał, że
prędko nie wyjadą z tego hangaru. Jakby przygotował je na
naprawdę długi postój. Sprawdziłem dokładniej. Smród
smarów, który tak raził mnie przy pierwszej wizycie,
naprowadził mnie na coś jeszcze. Położyłem się na
betonowej posadzce i przyjrzałem częściom zawieszenia.
Każde łożysko, każdy sworzeń, każda część narażona na
korozję została jakiś czas temu starannie nasmarowana.
Wszystkie wozy tkwiły na stalowych podporach ustawio-
nych pod elementami ramy. Ktoś zadbał, żeby uchodzące
powietrze nie uszkodziło z czasem opon. Ale... ten proces
mógł trwać latami!
Usiadłem, opierając się o drzwi szarego maserati. O co
tu, kurwa, może chodzić? Kumple z wojska, nawet
miliarderzy, przyjeżdżając z wizytą, raczej nie rozbierają
swoich luksusowych fur i nie przygotowują ich na
zimowanie. A skoro nie chodziło tutaj o doroczny spęd
klubu najdroższych czterech kółek ani o dziuplę... Cho-
ciaż... Tak! Zaczynałem podejrzewać, że jednak trafiłem na
dziuplę. Tyle że nie zwyczajną.
Wyszedłem przed hangar i rozejrzałem się uważniej.
Po drugiej stronie lokalnej drogi zauważyłem kilka sporych
budynków, należących bodajże do lokalnej kopalni, a za
jednym z nich składowisko pordzewiałych kontenerów. No
proszę... Wszystko pasuje. Zakup na lewe papierki, leasing
albo raty, parę miesięcy ciszy, aż umilknie wrzawa - za
takie pieniądze na pewno nikt wcześniej nie popuści - a
potem auto trafia do kontenera i wkrótce ktoś na drugim
krańcu globu staje się szczęśliwym posiadaczem jednego
z cudów techniki. To by nawet tłumaczyło, dlaczego wozy
rozbebeszono i przygotowano na dłuższy postój.
Zlicznie pomyślane, uznałem, no i ten rozmach. Dwa-
dzieścia cztery takie fury w kilka miesięcy? Na coś takiego
mogli się porwać chyba tylko Chińczycy albo któryś z
karteli narkotykowych.
- No, skuwresynki - sapnąłem. - Chcieliście się na-
chapać, a tylko wyświadczyliście mi przysługę, Ale gdzie
schowaliście te wszystkie akumulatory...?
Przetrząśnięcie zabudowań nie trwało długo. W końcu
po tej stronie drogi nie było ich wiele, a akumulatory miały
sporą wagę i objętość, byle gdzie nie dało się ich schować.
Leżały wszystkie, fachowo zabezpieczone, w jednej z
przybudówek hangaru. Rozłożono je na długim stole jeden
obok drugiego, równiutko jak od linijki. Co ciekawe, do
wszystkich końcówek ogniw doczepione były przewody.
Przeszedłem na drugą stronę zagraconego pomieszczenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]