[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wchodziłem już na mostek przy pomniku, gdy błyskawicznie odskoczyłem w bok pod balustradę, w
ostatnim ułamku sekundy! Czarna limuzyna nie zdołała mnie potrącić... Udaremniłem zamach, gdyby się
udał, leżałbym z pękniętą czaszką dogorywając. Nie zdążyłem zobaczyć numeru czarnolśniącej śmierci, tak
szybko znikla w perspektywie ulicy Szwoleżerów.
Nogi mi się trzęsły, oparłem się o balustradę, zachłystując się powietrzem, patrząc bezmyślnie na pałac króla
Stasia. Ochłonąłem, wróciła mi pewność siebie. Okazałem się szybszy niż krocie rozpędzonych koni z
polakierowanego żelaza! Nie dałem się stratować. Udaremniłem zamach i to właśnie jest punkt zwrotny. W
tym samym miejscu, gdzie konspirowali podchorążowie, pod pomnikiem Sobieskiego, zdjąwszy beret
pokłoniłem się głęboko i wyszedłem nie napastowany, nie zaczepiany i nie atakowany przez nikogo, prosto
do Radia na Myśliwieckiej. Mimo tylu przeciwności, podstępówi zasadzek potrafiłem wyjść cało z opresji i -
jak sobie życzył mój Dostojny Rozmówca - dotrzeć chwalebnie do celu.
Budynek Radia na Myśliwieckiej ma dość osobliwy wygląd, gdyż niegdyś mieściły się w nim stajnie dla
rasowych koni, na dole boksy dla arabów i anglezów, a na piętrze pomieszczenia dla stajennych i
masztalerzy. Za oknami od zachodu maneż. Oczywiście całe wnętrze przebudowano i ślad po dawnych
właścicielach nie pozostał, na piętrze powstały studia do nagrań, a od piwnic po dach mnóstwo pokojów dla
redaktorów i taśm. Czasem tylko komuś wrażliwemu wydawało się, że z dołu słychać rżenie. Skoro duch
człowieczy nie ginie, dlaczego miałby zginąć duch wierzchowca, bachmata, rumaka, dzianeta albo arabskiej
klaczy. Dlaczego?
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 60 z 142
W hallu ze zdumieniem zobaczyłem na ściennym zegarze, że dochodzi godzina trzecia. Zmierzając do
redakcji, na schodach i korytarzach, odpowiadałemna rozliczne: cześć, cześć, tylu miałem tu znajomych!
Przywitałem się z kolegami z reportażu, którzy mi na wstępie, ledwie zdążyłem wejść, powiedzieli, że szef
czeka na mnie od dziesiątej, bo podobno się z nim umówiłem - co było jakimś nieporozumieniem - i
wydzwaniał już kilka razy.
Koledzy zachowywali się niby zwyczajnie, ale dziwnie, jakby podejrzliwie i wyczekująco. Nad moim
biurkiem pojawiła się wywieszka z czarnym nadrukiem - TELEFONY ALARMOWE... %7łachnąłem się i: - co to
znaczy? - spytałem. A kazali powiesić, to się powiesiło. Dla nich to było bez znaczenia, nawet nie przyszło im
na myśl, że... cały obiekt jest zagrożony! Wprowadza się stan alarmu i pogotowia! Ale z nich wszystkich ja
tylko byłem w pogotowiu, rozumiałem, co się święci.
Za oknem kisła odwilż, nasz polski zimowy ni to dzień, ni to zmierzch, a umysł mój pracował gorączkowo:
zagrożenie może być atomowe, wodorowe, bakteriologiczne albo zagrożenie pod każdym względem!
Wyczuwałem je przez skórę cały dzień i oto mam potwierdzenie, dowód czarno na białym. Zastanawiałem
się, czy uświadomić im grozę sytuacji, co właściwie powinienem uczynić, ale jeśli mają przeżyć w trwodze te
ostatnie, być może, godziny, to lepiej niech pozostaną w nieświadomośći. Postanowiłem natomiast złożyć
pilny meldunek i spojrzawszy na planszę alarmową wykręciłem odpowiedni numer. Odezwał się surowy
głos człowieka będącego zawsze w pogotowiu.
- Straż Pożarna. Oficer dyżurny.
- Czołem, panie oficerze. Mówię z obiektu na Myśliwieckiej. Polskie Radio.
- Tak jest, słucham... Co się u was dzieje? Pali się?
- Nie. Na razie jest O K. Wszystko w porządku. Proszę odnotować, piętnasta dziesięć... wszystko w
porządku. Dziękuję. Tyle chciałem zameldować, - I odłożyłem słuchawkę.
Wszak trzeba było powiadomić, że na Myśliwieckiej też jest człowiek, który czuwa i rozumie grozbę sytuacji,
człowiek w każdej chwili gotów do działania. Szybko zapaliłem papierosa.
- Dokąd tyś dzwonił? - zaciekawiła się koleżanka, w każdych okolicznościach elegancko ubrana.
- Zgadnij? No? - otoczyłem się dymem. - Do tych, co są na posterunku... Do Straży Pożarnej.
- A niech cię! Kawałów mu się zachciewa. Lepiej przestań się wygłupiać i leć do szefa, bo zrobi się chryja! Nie
myśl, chłopcze, że ci wszystko wolno.
Poszedłem do naczelnego, który dorabiał się emerytury. Powinien dobrze się czuć z kindżałem w zębach,
albowiem był muślimem z rodu wiernych Polszcze Tatarów, którzy strzegli granic Rzeczpospolitej. Srogie to
było wojsko. Zacząłem od przeprosin, że nie zdążyłem na czas, lecz przeszkodziła temu siła wyższa...
- Pewnie załatwiał pan swoje sprawy w mieście.
Grzecznie wyjaśniłem, że badałem stan świadomości społecznej. Zbierałem materiały do nowego reportażu.
Opinie najrozmaitszych ludzi. Co sądzą o sytuacji politycznej w kraju...
- A na cóż nam to, człowieku?! Pracujemy w pionie kulturalnym, a nie politycznym. Co panu do głowy
strzeliło?... - wymierzył we mnie kościsty palec. - Człowieku, pan nie ma upoważnień do zbierania takich
informacji od ludzi w imieniu Polskiego Radia... Co pan sobie wyobraża?! Do tego trzeba mieć szczególne
kompetencje. Pracuje pan tu podobno od piętnastu lat i ja mam to panu mówić? Na litość boską, nie działa
pan w Pe-I, człowieku. To oni są od tego, cały nasz pion Polityczno-Ideologiczny... Przecież pan biedy sobie i
mnie napyta!
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 61 z 142
- Przyjmuję naganę - powiedziałem po chwili z całkowitym spokojem. - I zapamiętam na przyszłość.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]