[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dalej mówić. Usłyszał, jak Iff zaczerpnął tchu, poczuł uspokajające dotknięcie czarodzieja.
- Gdzie w tym czasie był Yrth? - odezwał się Taiłeś. Morgon oderwał wzrok od
odłamka kości le\ącego na ziemi i spojrzał na Tailesa ze zdumieniem. - Yrth?
- Podró\ował z wami Drogą Kupców.
- Nikt... - Morgon urwał. Leciutki powiew nocnego powietrza przesączył się przez
iluzję i rozszedł po krypcie; światło zamigotało. - Nikogo z nami nie było. - I naraz przypomniał
sobie Wielki Krzyk, który dobiegł nie wiadomo skąd, i tajemniczą, nieruchomą postać
obserwującą go podczas nocnego rekonesansu. - Yrth? - szepnął z niedowierzaniem.
Czarodzieje popatrzyli po sobie. - Opuścił Lungold, \eby cię szukać i udzielić ci
wszelkiej pomocy, na jaką go stać. Nie spotkaliście się?
- Chyba raz, kiedy byłem w potrzebie. To musiał być Yrth. Nie powiedział mi, kim jest.
Mógł zgubić mój ślad, kiedy przyjęliśmy postaci kruków. - Morgon zawiesił głos i cofnął się
pamięcią do tamtych wydarzeń. - Była taka chwila, po tym jak kopnął mnie koń, \e ledwie
byłem w stanie podtrzymać swoją iluzję. Zmiennokształtni mogli mnie wtedy zabić. Nie
powinni mieć z tym \adnych trudności. Przygotowałem się ju\ na śmierć. Ale wyszedłem z
tego cało... To on mógł mi tam ocalić \ycie. Ale jeśli został na miejscu po mojej ucieczce...
- Na pewno dałby nam znać - odezwała się Nun - gdyby potrzebował pomocy. -
Przesunęła grzbietem spracowanej dłoni po czole. - Ale ciekawe, co się z nim dzieje. Starzec,
szukający ciebie i wędrujący tam i z powrotem Drogą Kupców, bez wątpienia zwrócił na siebie
uwagę Zało\yciela i zmiennokształtnych...
- Powinien był mi powiedzieć, kim jest. Gdyby potrzebował pomocy, stanąłbym w jego
obronie; po to tu szedłem.
- Nie. Broniąc go, sam mógłbyś zginąć. - Nun zdawała się rozpraszać swoje własne
wątpliwości. - Wróci, kiedy uzna za stosowne. Mo\e został tam, \eby pogrzebać harfistę.
Swego czasu Yrth uczył go tu, w tej szkole, gry na harfie. - Zamilkła znowu, a Morgon patrzył,
jak dwie zasuszone twarze umarłych pod ścianą przysuwają się coraz bli\ej jedna do drugiej.
Zamknął oczy, zanim się zetknęły. Gdzieś z oddali doleciało go krakanie kruka; byłby upadł,
gdyby ktoś nie podtrzymał go pod ramię. Otworzył oczy i napotkał baczne spojrzenie
jastrzębia. Zimny pot wystąpił mu na twarz.
- Jestem zmęczony - powiedział.
- To zrozumiałe. - Iff puścił go. Jego twarz pokrywała siateczka drobnych zmarszczek. -
Na ro\nie w kuchni został jeszcze kawał dziczyzny. Kuchnia to jedyne tutaj pomieszczenie, w
którym zachowały się wszystkie cztery ściany i strop. Zpimy tam. Dla was te\ znajdzie się
miejsce. Drzwi popilnuje stra\niczka.
- Stra\niczka?
- Jedna ze stra\niczek morgoli. Morgola przydzieliła je nam łaskawie do ochrony.
- To morgola jeszcze tu jest?
- Nie. Przez długi czas była głucha na nasze rady i nie chciała stąd odejść, a\ naraz,
przed mniej więcej dwoma tygodniami, bez słowa wyjaśnienia ruszyła w drogę powrotną do
Herun. - Czarodziej uniósł rękę i wyciągnął z mroku zapaloną pochodnię. - Chodz. Wska\ę ci
drogę.
Morgon podą\ył w milczeniu za Iffem przez jego iluzję. Minęli kilka zrujnowanych sal
i zeszli po kamiennych schodkach do kuchni. Aromat mięsiwa stygnącego nad dogasającym
paleniskiem sprawił, \e Morgonowi zaburczało w brzuchu. Usiadł przy długim, na wpół
zwęglonym stole, a Iff znalazł dla niego nó\ i jakieś wyszczerbione naczynia.
- Masz tu wino, chleb, ser, owoce... stra\niczki dobrze o nas dbają. - Zawiesił głos i
wygładził piórko na skrzydle kruka. - Morgonie - podjął cichym głosem - nie mam, co prawda,
pojęcia, co przyniesie świt. Ale gdybyś nie zdecydował się tu przybyć, czekałaby nas pewna
śmierć. Ta ślepa nadzieja, która utrzymywała nas przy \yciu przez ostatnie siedem wieków,
musiała mieć korzenie w tobie. Ty mo\e lękasz się robić sobie nadzieje, ale ja nie. - Przyło\ył
na chwilę dłoń do przeciętego szramą policzka Morgona. - Dziękuję ci, \e tu jesteś. -
Wyprostował się. - Zostawiam cię teraz samego; my pracujemy nocami i rzadko sypiamy.
Gdybyś nas potrzebował, zawołaj. - Wrzucił pochodnię do paleniska i wyszedł z kuchni.
Morgon wpatrywał się przez jakiś czas w stół, w nieruchomy cień kruka na zwęglonym
blacie. W końcu otrząsnął się z zadumy i zawołał ptaka po imieniu. Kruk szykował się
najwyrazniej do zmiany postaci; rozpościerał właśnie skrzydła, by sfrunąć z jego ramienia. I w
tym momencie otworzyły się drzwi prowadzące na zewnątrz. Do kuchni weszła stra\niczka:
młoda, ciemnowłosa kobieta, tak znajoma, a jednocześnie nieznajoma, \e Morgon oniemiał.
Przeszła kilka kroków i dopiero wtedy go zauwa\yła. Zatrzymała się jak wryta pośrodku
kuchni, patrząc nań bez zmru\enia powieki. Po chwili z trudem przełknęła ślinę.
- Morgon? - wykrztusiła. Morgon wstał.
- Lyra. - Wydoroślała; była teraz wy\sza i nabrała ciała, co podkreślała krótka, ciemna
tunika. Z twarzy przypominała mu dziewczynę, której obraz nosił w pamięci, a jednocześnie
morgolę. Widząc, \e dziewczyna stoi jak sparali\owana, podniósł się od stołu i sam ruszył w jej
kierunku. Zbli\ając się, zauwa\ył, \e dłoń Lyry mocniej zaciska się na włóczni.
- To naprawdę ja - powiedział, zatrzymując się w pół kroku.
- Wiem. - Znowu z trudem przełknęła ślinę. W jej ciemnych oczach wcią\ malowało się
zaskoczenie. - Jak... jak dostałeś się do miasta? Nikt nie widział, \ebyś przekraczał bramę.
- Trzymacie stra\e na murach? Kiwnęła sztywno głową.
- Miasto nie ma \adnych innych obrońców. Dlatego morgola posłała po nas.
- Po ciebie? Swoją ziemdziedziczkę?
Zadarła dumnie bródkę w geście, który tak dobrze pamiętał.
- Zostałam tu w określonym celu. - Ruszyła powoli w stronę Morgona. Jej twarz w
blasku paleniska zmieniła wyraz. Objęła go i wtuliła twarz w jego ramię. Usłyszał za sobą
stukot upadającej na posadzkę włóczni. Przytulił mocno dziewczynę i poczuł orzezwiający
powiew jej czystego, dumnego umysłu. Oderwała się w końcu odeń i cofnęła o krok. Uniosła
brwi na widok blizn na jego twarzy.
- Niebezpiecznie poruszać się Drogą Kupców bez eskorty. Szukałyśmy cię z Raederle
zeszłej wiosny, ale zawsze byłeś o krok przed nami.
- Wiem.
- Nic dziwnego, \e stra\niczki cię nie poznały. Wyglądasz... wyglądasz jak... - Dopiero
teraz dostrzegła na jego ramieniu kruka. Ptak siedział nieruchomo, popatrując na nią spod
włosów Morgona. - Czy to... czy to Mathom?
- To on tu jest?
- Był przez jakiś czas. Tak samo Har, ale czarodzieje przekonali obu, \e powinni wracać
do domów.
Morgon zacisnął dłonie na ramionach Lyry.
- Har? - zapytał z niedowierzaniem. - Na Hel, a jego co tu sprowadziło?
- Chciał ci pomóc. Mieszkał z morgolą w jej obozie pod Lungold, dopóki czarodzieje
nie wyperswadowali mu, \e powinien stąd odejść.
- Są pewni, \e odszedł? Czy sprawdzili umysł ka\dego niebieskookiego wilka
wałęsającego się pod Lungold?
- Nie wiem.
- Posłuchaj, Lyro, nadciągają zmiennokształtni. Wiedzą, \e mnie tu znajdą.
Lyra ściągnęła brwi.
- Morgolą kazała nam przywiezć zapas broni dla kupców; w mieście niewiele jej mieli.
Ale kupcy, Morgonie, to nie wojownicy. Podczas szturmu mury rozkruszą się jak suchy chleb.
Mam tu dwieście stra\niczek...
- Znowu ściągnęła bezradnie brwi i znowu wydała się Morgonowi bardzo młoda. -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]