[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ten pomysł uleciał niemal natychmiast, zanim zdążył przero-
dzić się w żal. Czemu niby miałoby służyć zaciągnięcie się
pod sztandar kadeta Stanisława Veniera? A jeśli kadet mylił
się co do obranej drogi? Jeśli dumna młodość wiodła na ma-
nowce? Pikkendorff pamiętał ostatnie słowa księcia, wypo-
wiedziane w wieczór, gdy opuszczali Miasto:  %7łycie prawie
stąd uciekło. I musiało dokądś pójść. Trzeba udać się dalej
niż leży to, co znane i to, co nieznane. Najpierw w granicach
naszego kraju, a potem poza nim. Jak wygląda to, co nas ota-
cza? Jakie jest tego znaczenie?".
W miarę jak zbliżał się do kresu podróży, zaczął powoli
dostrzegać niejasne przebłyski prawdy, która nie była
prawdą kadeta Stanisława Veniera, i w której już nie było dla
niego miejsca...
Właśnie w tym momencie spoza załomu muru wyłonił się
chłopiec tylko nieco starszy od kadeta, ubrany z chłopska,
ale zachowujący się bardzo swobodnie. Pod łokciem trzy-
mał karabin z gwintowaną lufą jeden z tych, które zostały
zrabowane z arsenałów Miasta.
 Witaj, gubernatorze Venier rzekł nonszalancko. 
Czekałem na ciebie.
Kadet zmarszczył brwi.
 Czekałem na p a n a  poprawił.
 Nie. Ja czekałem na c i e b i e.
Kadet zarepetował karabin, co tylko rozbawiło chłopca.
 Ta strzelba coś ci przypomina? Nie podoba się? Nie,
spokojnie, nie jestem jednym z nich. To zdobycz wojenna.
205
 Kim jesteś?
 Widzę, że mnie nie poznajesz. Fakt, upłynęło sporo
czasu. Jestem Sigurt. Kiedyś polowaliśmy razem. Z łukiem."3
Twój ojciec mawiał, że to broń królów. Mój ojciec był
rządcą twojego. Kto zabił mojego? Kto zabił twojego? Poza-
bijali się nawzajem. Mieli z sobą porachunki. Stało się. Nic
tego nie zmieni. Po ich śmierci wszyscy uciekli.
I pozbywając się bezczelnego uśmiechu, dodał:
 Kto tu potem rządził? Wszystko stanęło na głowie...
 Jesteś sam?  spytał kadet.
 Byłem. Teraz jest nas dwóch.
Gwizdnął na palcach.
 A nawet więcej.
Zza załomu muru wyszło może dziesięcioro obdartych
dziewcząt i chłopców, wszyscy jednak wyglądali raczej
zdrowo, mieli żywą cerę i śmiałe spojrzenie. Większość z nich
była uzbrojona w strzelby, noże, stalowe kosy. Sigurt zasa-
lutował w nieco krotochwilny sposób.
 Oto twoja armia, gubernatorze Venier.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a kadet, zeskoczywszy
z konia, podbiegł do Sigurta i objął go po bratersku, pokle-
pując po plecach, jakby cała książęca kawaleria świętowała
niespodziewane zwycięstwo. Sylwiusz pomyślał, że przy-
jemnie jest na nich patrzeć. Jednocześnie, poczuł wielki ból.
Niegdyś, w szkole giermków, uczono go o tym, jak na za-
chodzie dalekiej Francji ostatnie bataliony chłopskie pod
wodzą hrabiów, markizów, wielkich łowczych i kwatermi-
strzów zostały doszczętnie zmasakrowane, a wraz z nimi
niezliczona liczba wiosek. Serce mu się ścisnęło. Te dzieci
to Szuani. Jakże byli piękni  kadet Stanisław Yenier i Si-
206
gurt  jego samozwańczy porucznik, który wyrósł z naj-
bardziej autentycznych i tajemniczych sił ludu! Ile czasu
upłynie  zastanawiał się Sylwiusz  zanim z drugiej
strony międzynarodowego mostu Sefarei, leżącego na gra-
nicy dwóch światów, ten drugi, ledwie widoczny, wypluje
z siebie nienawistne potoki swych piekielnych wojsk 
nieubłagane przekleństwo tych, którzy od tej pory tworzyli
oddział?
Nic już nie mógł dla nich zrobić.
Zawróciwszy konia (to samo zrobili Abaj i Bazin du
Bourg), ruszył dalej na północ...
Konie były ochwacone, a i oni nie wyglądali lepiej. Słyn-
na czarna tunika o szkarłatnych obszyciach książęcej kawa-
lerii zwisała smętnie z ich wychudzonych ramion  wytarta
i usiana dziurami, a srebrny szamerunek zblakł niczym
gasnące światło. Zwierzyna uciekła. Mdleli z głodu, szczę-
śliwi, jeśli Abajowi po wielu godzinach polowania udawało
się przynieść parę kruków, których mięso, pieczone na
ogniu, wydzielało lepki tłuszcz o odpychającym zapachu.
Zmuszając się, mimo wszystko, do uśmiechu, Abaj mówił:
 Wkrótce będziemy u mnie. Tam się najemy. Już nie będzie-
my głodni". Tak zastała ich zima. Ziemia z wolna pokrywała
się śniegiem. Nie czuwali już przy ognisku. Wyczerpani
kładli się spać. Sylwiusz notował w czarnym notesie ponure
sprawozdanie z kolejnych dni, upływających na tej dziwnej
podróży duchów. Nawet Abaj, bardziej wytrzymały od po-
zostałych, dawał oznaki załamania. Wydawało się, że stracił
swój słynny instynkt. Dwukrotnie już oznajmił:  Panie
pułkowniku, jutro będziemy w Wielkiej Puszczy". I dwu-
krotnie się pomylił.
207
Szóstego dnia o godzinie piątej w końcu na horyzoncie
pojawiła się ciemna, ciągła linia.
 Tam są moi bracia  powiedział Abaj. ""
Kiedy znalezli się wśród drzew, dał im znak, by się zatrzy-
mali i poczekali. Nad nimi pochylały się wielkie, posępne mo-
drzewie, zawrotnie wysokie sine sosny i brzozy o białej ko-
rze, które łagodziły nieco ten mroczny pejzaż. Abaj odzyskał
swoją zwykłą żywotność. Obudził się w nim tropiciel. Naj-
pierw długo nasłuchiwał, węsząc, nastawiając ucha, uważ-
nie przepatrując korony drzew, tworzące nad ich głowami
nieprzeniknioną plątaninę gałęzi. Wiadomo, że Ołmiaci
z Wielkiej Puszczy często poruszali się po koronach drzew
i mogli w ten sposób przebyć wielkie odległości, nie doty-
kając stopą ziemi. W ten sposób, nie zostawiali śladów. Kie-
dy pojawiali się jacyś obcy, śledzili ich z wysoka, aż do
chwili, gdy mogli stwierdzić: wróg lub przyjaciel. W pierw-
szym przypadku z nieba spadał na intruzów śmiercionośny
deszcz strzał, bo Ołmiaci, władcy ciszy, nie używają broni
palnej. Gdy jednak w grę wchodzili przyjaciele, po pewnym
czasie, który był wypadkową doświadczenia i ostrożności,
Ołmiaci ujawniali swoją obecność, na znak miłego przyjęcia
kładąc na leśnej ścieżce kamyki, trochę upolowanej zwie-
rzyny lub świeżo złowione pstrągi, na drzewach zaś rysując
proste znaki  najczęściej otwartą dłoń, która w ich języku
oznacza:  Witajcie". Potem pokazywali się, a raczej pozwa-
lali się usłyszeć, w końcu zaś pojawiali się oni sami, ubrani
w szpiczaste, futrzane czapki i skórzane, wysokie buty, ob-
szyte srebrną nicią.
Przestawszy wpatrywać się w korony drzew, Abaj prze-
niósł uwagę na ścieżkę i jej brzegi porośnięte mchem i krzaka-
208
mi. Przyłożył ucho do ziemi i słuchał. Trwało to dobrą chwilę.
Potem zbadał podstawę każdego pnia w promieniu trzydzie-
stu metrów, zataczając powolne kręgi, macając palcami korę,
jako że dotyk to u Ołmiatów jakby drugi wzrok. Wreszcie
wrócił do towarzyszy. Jego twarz, zwykle nieprzenikniona,
nawet w rozpaczliwej sytuacji, teraz zdradzała wielkie zmie-
szanie zaprawione bezgranicznym niedowierzaniem.
 Abaj nic nie słyszy  rzekł.  Abaj nic nie widzi.
Abaj nie rozumie. Może gdzieś dalej... inne znaki... Pocze-
kajcie tu na mnie, panie pułkowniku. Nie ruszajcie się stąd.
Wrócę przed nocą.
 Już go nie zobaczymy"  pomyślał Sylwiusz. Potem
położył się na ziemi, a chorąży Bazin du Bourg obok niego.
Obaj, całkiem wyczerpani, zasnęli, podłożywszy pod gło-
wę gałąz zamiast poduszki, podczas gdy jesienne słońce
kończyło swój bieg między koronami leśnych drzew. Obu-
dziły ich kroki na ścieżce. To był Abaj. Tropiciel dotrzymał
słowa. Noc jeszcze nie zapadła. Bez słowa wyjaśnienia
Abaj zaczął oprawiać małego, bardzo chudego dzika, któ-
rego przyniósł na ramionach. Potem rozpalił wielkie ogni-
sko, krzątając się gorączkowo  on, zawsze taki spokojny,
teraz szybko pokroił dzika i upiekł go, uważnie doglądając
ognia przez zmrużone oczy, a kiedy mięso było już gotowe,
wybrał najlepszy kawałek, nadział na czubek noża i rozluz-
niwszy zaciśnięte szczęki, rzekł:
 Prezent od moich braci, panie pułkowniku.
I spuścił oczy.
 Kłamiesz, Abaju  powiedział Pikkendorff. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • janekx82.keep.pl