[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gdy opuszczali Port Lawrence, słońce wisiało nisko nad horyzontem za linią
sosnowego boru. Od północy las zdawał się następować na miasto i Valancy miała wrażenie
przechodzenia z realnego świata w świat bajkowy. Półtorej mili od Port Lawrence znajdowała
się mała stacyjka kolejowa z niewielkim budyneczkiem; o tej porze zupełnie pusta, gdyż nie
przybywał żaden lokalny pociąg. Gdy wyszli z lasu, dokoła nie było żywej duszy. Na lewo od
nich tory znikały za ostrym zakrętem, ale widoczny nad wierzchołkami drzew pióropusz dymu
zapowiadał zbliżanie się dalekobieżnego pociągu. Szyny już drżały, gdy Barney minął
zwrotnicę. Valancy została nieco w tyle, zajęta zbieraniem jaskrów na poboczu krętej ścieżki.
Nie spieszyła się, bo do nadejścia pociągu mieli jeszcze trochę czasu. Beztrosko postawiła nogę
na szynie.
Nie umiała potem opowiedzieć, co nastąpiło. Następne trzydzieści sekund na zawsze
utkwiło w jej pamięci, jako koszmarny chaos, w którym przeżyła męki tysiąca egzystencji.
Obcas jej zgrabnego bucika wpadł w szczelinę zwrotnicy i nie mogła go wyciągnąć. -
Barney, Barney! - zawołała w panice.
Barney odwrócił się i spojrzał: zobaczył jej poszarzałą twarz i rzucił się z powrotem.
Szarpiąc, próbował wyciągnąć obcas, uwolnić stopę z nieoczekiwanej pułapki. Na próżno. Za
chwilę pojawi się pociąg...
- Odejdz stąd, prędko! Zginiesz tu, Barney! - krzyczała Valancy, usiłując go odepchnąć.
Barney, śmiertelnie blady, opadł na kolana i zapamiętale szarpał sznurowadło. Węzeł
nie poddawał się rozdygotanym palcom, przeciął go więc scyzorykiem. Valancy ciągle
próbowała odepchnąć męża. Jej umysł przepełniała przerażająca i obezwładniająca myśl, że
Barney zostanie zabity. O swoim bezpieczeństwie nie pomyślała nawet przez sekundę.
- Barney, idz stąd! Na miłość boską, odejdz!
- Nigdy! - wymamrotał przez zaciśnięte zęby. Jeszcze raz szarpnął sznurowadło. Gdy
pociąg zahuczał na zakręcie, poderwał się i wyciągnął Valancy z pułapki. Wywołany biegiem
pociągu pęd powietrza owionął mu twarz i wtedy poczuł, że oblewa go lodowaty pot. - Bogu
dzięki! - szepnął z wysiłkiem.
Przez chwilę stali jak ogłuszeni, wpatrując się jedno w drugie; dwie pobladłe, drżące z
przerażenia istoty. Po czym, powłócząc nogami, doszli do budynku stacji i opadli na stojącą
przed nim ławkę. Barney milczał, ukrywszy twarz w dłoniach. Valancy siedziała, patrząc
niewidzącymi oczyma. W zamglonym umyśle pulsowała jedna, paląca myśl. Doktor Trent
powiedział przed rokiem, że cierpi na poważną, nieuleczalną chorobę serca, każde wzruszenie
mogło być fatalne w skutkach. Jeśli tak, to dlaczego nie jest martwa? Teraz w tej chwili?
Przecież w tych trzydziestu sekundach skumulowało się takie podniecenie, jakiego większość
ludzi nie przeżywa w ciągu całego życia. A mimo to nie umarła. Nawet nie czuła się gorzej.
Trochę drżały jej kolana, czemu nie można się dziwić; trochę szybciej biło serce, ale nic poza
tym.
- Dlaczego? Czyżby doktor Trent popełnił omyłkę? - Valancy zadrżała, jakby
przeniknął ją zimny wiatr. Spojrzała na siedzącego obok pochylonego Barneya. Czy i jemu
przyszła do głowy ta sama myśl? Może nabrał okropnego podejrzenia, że poślubił nie na rok, a
na zawsze kobietę niekochaną, która wkroczyła w jego życie dzięki kłamstwu? Valancy
poczuła mdłości. To byłoby zbyt okrutne, zbyt... szatańskie. Doktor Trent nie mógł się pomylić.
To niemożliwe. Był jednym z najlepszych specjalistów w Ontario. Ona zaś reaguje niemądrze,
wstrząśnięta strasznym przeżyciem. Pamiętała doskonale te okropne, bolesne spazmy. Ich
powodem musi być jakaś poważna choroba serca.
Ale od prawie trzech miesięcy bóle się nie powtórzyły... Dlaczego? Tymczasem Barney
otrząsnął się z bezruchu. Wstał i nie patrząc na nią, powiedział obojętnie: - Sądzę, że
powinniśmy ruszyć dalej. Słońce już zachodzi. Czujesz się na siłach, by dojść do domu? -
Chyba tak - odparła nieszczęsna Valancy. Barney przeszedł przez polankę i podniósł paczkę z
jej nowymi butami. Podał jej i nie pomógł, gdy zmieniała obuwie. Stał, odwrócony plecami,
spoglądając na las.
Szli w milczeniu do jeziora pogrążoną w cieniu ścieżką. Barney wyprowadził łódz na
wody Mistawis. Bez słów płynęli wzdłuż postrzępionego brzegu i przez malutkie zatoczki,
mijając ujścia rzeczek i strumieni. Milcząc przepłynęli obok domów, z których dochodziły
dzwięki muzyki. Milcząc zatrzymali się na przystani przy Błękitnym Zamku.
Valancy poszła po kamiennych stopniach w górę i weszła do domu. Przygnębiona
opadła na pierwsze napotkane krzesło i siedziała nieruchomo, wpatrując się w okno, obojętna
na wesołe mruczenie Szczęściarza i niechętne spojrzenia Banjo pozbawionego swego
legowiska.
Barney przyszedł kilka minut pózniej. Nie zbliżył się, ale stanął za jej plecami i spytał
łagodnie, czy czuje się gorzej po tych przeżyciach.
Valancy bez wahania oddałaby rok szczęścia, gdyby szczerze mogła powiedzieć tak .
- Nie - odparła głucho.
Barney zamknął się w Izbie Sinobrodego. Usłyszała, że chodzi po pokoju tam i z
powrotem, tam i z powrotem, jak nigdy dotąd. I pomyśleć, że zaledwie przed godziną - przed
godziną! - była taka szczęśliwa.
W końcu Valancy położyła się do łóżka. Przedtem jeszcze raz przeczytała list doktora
Trenta. To ją trochę pocieszyło. Taki był zdecydowany i jednoznaczny. Pismo równe i
spokojne. List pisał człowiek, znający wagę słów. Lecz mimo to nie mogła zasnąć. Udawała, że
śpi, gdy do sypialni wszedł Barney. On też udawał, ale wiedziała doskonale, że leży obok,
wpatrując się w ciemność i rozmyśla. O czym?
Valancy za wszystkie niegdyś szczęśliwe, bezsenne godziny płaciła udręką dzisiejszej
nocy. Gdzieś z kłębowiska przypuszczeń i strachu powoli wyłaniał się i stawał przed nią
straszny, złowróżbny fakt. Nie mogła zamknąć oczu i odepchnąć od siebie, zignorować,
udawać, że go nie ma.
Najwidoczniej z jej sercem nie działo się nic złego. Bez względu na to, co powiedział
doktor Trent. Gdyby poważnie chorowała, te trzydzieści sekund na torach zabiłoby ją. Nie
miało sensu odwoływanie się do listu doktora i jego zawodowej reputacji. Najwięksi specjaliści
czasami popełniali błędy. Doktorowi też się to mogło zdarzyć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]