[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się do winy. Myślę, że jednak chyba nie. Przecież w pewnym etapie śledztwa rzeczywiście
zaplanowałem zapowiedzianą podejrzanemu czynność okazania go dzieciom. Być może
przed bezpośrednim wykonaniem tego jeszcze bym się zawahał. Nie potrafię już dziś na to
pytanie odpowiedzieć.
Dr P. zbladł.
Nie trzeba powiedział. Ja się panu przyznam beż żadnych konfrontacji.
Onanizowałem Jurka i jeszcze kilkunastu chłopców, których badałem w swym szkolnym
gabinecie. Może pan ich przesłuchać, na pewno potwierdzą.
Gdy zapytałem o nazwiska pokrzywdzonych (musiałem ich przecież dla potrzeb śledztwa
zidentyfikować), dr P. rozłożył bezradnie ręce.
Nie pamiętam, niestety, żadnych nazwisk. Ale wydaje mi się, że zapamiętałem
twarze. Niech pan dostarczy mi akta szkolne wszystkich uczniów, a postaram się
zidentyfikować tych, którzy pana interesują, zrobię to na podstawie zdjęć.
Tak się i stało. Dr P. przeglądał około 150 teczek prawie przez cały dzień. Widziałem, że
chce był całkowicie szczery. Owocem tej czynności było wyłowienie" przez podejrzanego
dwunastu fotografii. Byli to chłopcy w wieku Jurka, wszyscy bardzo ładni, o dziewczęcych
twarzach.
Tak, proszę pana, to są ci. Z innymi tego .nie robiłem. Może pan sporządzić protokół.
Miałem już całej tej czynności zupełnie dość. Zaczęliśmy przeglądać teczki o 11,
skończyliśmy póznym wieczorem. Przy każdej ze 150 fotografii lękarz wahał się, niektóre
odkładał na bok, mylił się i znów
odkładał. Przyznam, że nie starczało mi cierpliwości, próbowałem podejrzanego ponaglać,
ust$p.cwąfapn. Dość, że gdy zdecydował się ćn wreszcie podpisać protokół, poczułem ulgę.
Dr P. wziął do ręki pióro, dotknął gotowego tekstu protokołu i... nie podpisał. Spojrzał na
mnie, uśmiechnął się z zażenowaniem i powiedział:
Zupełnie nie rozumiem, co my tu przez cały dzień robimy? Przecież ja się do niczego
nie przyznaję, to wszystko to po prostu nonsens. Niech pan sobie dobrze zanotuje w pamięci:
nigdy żadnego ucznia nie deprawowałem; ani Jurka, ani nikogo innego.
Przyznam, że dałem się wówczas ponieść temperamentowi. Byłem bardzo młodym, nie
tylko prokuratorem, ale i człowiekiem. Postąpiłem w sposób niedopuszczalny: podniosłem
głos, obraziłem podejrzanego słowami, które go dotknęły do żywego, po czym odesłałem go
z powrotem do więzienia, w którym przebywał od początku śledztwa. Byłem zirytowany
bezsensownym uporem lekarza, ale miałem też powody do zadowolenia. Dysponowałem
przecież kilkunastoma nazwiskami chłopców i mogłem ich przesłuchać. Do czynności tych
przystąpiłem bez zwłoki. Chłopcy po krótkich, spowodowanych wstydem oporach,
przyznawali, że byli poddawani badaniom na kolor". Większość chłopców były to dzieci
10 12- -letnie nie uświadamiała sobie nawet doznanej krzywdy, za to rodzice... Starałem
się ograniczać zadawane świadkom pytania do niezbędnego minimum, by uniknąć
niezdrowej i niepotrzebnej sensacji. Aby uzyskać maksymalną pewność i nie popełnić błędu,
wezwałem również wyrywkowo na przesłuchanie chłopców pominiętych przez lekarza przy
oględzinach fotografii z akt. Ci w ogóle nie rozumieli, o co chodzi i przekonująco zaprzeczali
uczestniczeniu w badaniach na kolor". Sprawa krystalizowała się
wyraznie. Miałem jeszcze przed sobą kilka mniej ważnych czynności śledczych, gdy
dowiedziałem się, że dr ,P. wniósł przeciwko mnie oskarżenie do sądu
0 obrazę. Cóż, miał do tego prawo. Napisał przeciwko mnie akt oskarżenia w trybie
prywatno-skargowym
1 wysłał listem z więzienia wprost do sądu. Gdy tylko się o tym dowiedziałem, przekazałem
śledztwo przeciwko dr. P. koledze, prokuratorowi Ryszardowi M. Chodziło przecież o
bezstronność w postępowaniu, konflikt zaś pomiędzy mną a lekarzem mógł ją naruszyć.
W ten sposób straciłem kontakt ze sprawą dra P., a zyskałem własne kłopoty; trzeba
przyznać, niemałe. Zdawałem sobie sprawę, że w procesie o obrazę zostanę skazany, a będąc
sądownie karany, zmuszony będę zmienić pracę. Niektórzy doradzali: Wyprzyj się, zaprzecz,
powiedz, że podejrzany oskarża cię z zemsty i że nigdy go nie obraziłeś. Przecież nie ma
wątpliwości, że sąd uwierzy prokuratorowi a nie przestępcy, którego wina w zakresie
zarzucanego mu czynu nie budzi już żadnej wątpliwości.
Moi doradcy mieli rację. Ja również wiedziałem, że w zbliżającym się procesie o obrazę
sąd uwierzyłby mnie, a nie oskarżycielowi. Tym bardziej że motyw dla fałszywego
oskarżenia był oczywisty. Musiałbym zrobić tylko jedno: po prostu wszystkiemu zaprzeczyć,
broniąc się skłamać. Wiedziałem jednak, że tego nie zrobię. Pózniej zastanawiałem się
nad motywem swego postanowienia, że powiem prawdę i świadomy, co tracę, przyznam się
do winy. Pobudką tej decyzji nie była pryncypialność w realizacji zasady, że człowiek
zawsze bez względu na okoliczności powinien mówić prawdę. Piękna ta zasada aż
nazbyt jest nieżyciowa, by ją ślepo reali* zować. Postanowiłem uznać swą winę, ponieważ
być może zabrzmi to jak paradoks obrazy dra P,
dopuściłem się przy świadku: był nim on sam. On też byłby świadkiem mojego kłamstwa, nie
sąd, bo ten by mi uwierzył, a właśnie on, człowiek, którego obraziłem. Myślę, że dominującą
rolę w mojej decyzji odegrał wstyd. Każde kłamstwo, a szczególnie zdemaskowane, jest
czymś wstydliwym i bez względu na to, czy tylko jeden człowiek, czy wielu wie, jak było
naprawdę.
Zledztwo przeciwko dr. P. było na ukończeniu. Prokurator M. wezwał podejrzanego
lekarza, aby go jeszcze raz przesłuchać, po czym zapoznać z aktami sprawy, a więc dokonać
czynności bezpośrednio poprzedzającej wniesienie aktu oskarżenia. Dr P. przez kilka godzin
rozmawiał z prokuratorem M., któremu o dziwo! przyznał się do winy i to w całej
rozciągłości. Fakt ten ugodził w moją ambicję. Okazało się, że nie potrafiłem nawiązać z
podejrzanym kontaktu, skłonić go do skruchy, a mój kolega nie miał z tym żadnych
trudności. Jeszcze tego samego dnia dr P. wysłał z więzienia list, w którym cofnął wniesione
wobec mnie oskarżenie. Oświadczył, że rozumie, dlaczego się zdenerwowałem, uwzględnia
też mój młody wiek, zapalczywość płynącą zapewne z braku doświadczenia życiowego., W
konkluzji swego pisma dr P. oświadczył, że puszcza incydent w niepamięć i nie wnosi
żadnych pretensji.
Byłem postawą podejrzanego zaskoczony i ucieszony. Chciałem przecież pracować w
Prokuraturze, bardzo mi ten zawód odpowiadał i trudno było mi się pogodzić z myślą, że tąb
szybko muszę go porzucić. Ani ja, ani koledzy, ńie rozumieliśmy motywów, które skłoniły
[ Pobierz całość w formacie PDF ]