[ Pobierz całość w formacie PDF ]

milczeniu i przyglądał się zroszonemu obficie łzami spotkaniu, będąc na-
ocznym świadkiem czułości i miłości płynącej od ojca do córki, co go do
pewnego stopnia zdziwiło. Ale czego się spodziewał? To, iż ten człowiek
rozprawia się nieuczciwie i podstępnie z konkurencją, nie musi bynajmniej
oznaczać, że nie kocha swojej rodziny. Sądził, że nawet diabeł mógłby
kochać własne dzieci, gdyby je miał, nie przestając być diabłem. Larissa
nie powinna była zostawiać ich samych. Przestała zalewać się łzami, a w
końcu nawet zaczęła się śmiać, po czym pobiegła na górę, żeby ściągnąć
brata i przekazać mu dobrą nowinę.
Nawet jeszcze nie zdążyła zapytać ojca o powód tak długiej nieobecno-
ści. Widać nie było to dla niej aż tak ważne, skoro jest cały i zdrów - i na-
reszcie są razem.
Vincent mógł go prosić o wybaczenie. Mógł także próbować naprawić
krzywdę. Zrobiłby to, gdyby nie zostawiła ich samych, albowiem już zde-
cydował, że jego zemsta niewarta jest utraty Larissy. Zdumiewające odkry-
cie, którego by może nie dokonał, gdyby mu właśnie nie otworzyła oczu.
Ale gdy tak tu stał w holu z człowiekiem odpowiedzialnym za śmierć brata,
powróciły uczucia, od których to wszystko wzięło początek. I na nieszczę-
ście wzięły nad wszystkim górę, gdy odpowiedział:
- Pozostawił je pan bez opieki i bez środków do życia; nie miały dokąd
się udać.
George musiałby być głuchy, żeby nie słyszeć odrazy w tonie głosu
Vincenta, i chociaż nie znał przyczyny, poczuł się obrażony i odparł sztyw-
no:
- Rissa miała aż nadto dużo środków na prowadzenie domu.
- Skąd więc ta panika wśród kredytodawców, domagających się od niej
natychmiastowego uregulowania rachunków?
- Panika? Jak to możliwe?
- Może z powodu pogłosek, jakoby pańskie mocno podejrzane praktyki
zawodowe doprowadziły pana do bankructwa.
- To jakaś niedorzeczność!
Vincent, na którym wzburzenie tego poczerwieniałego na twarzy męż-
czyzny nie zrobiło wrażenia, wzruszył ramionami.
- Nie było tu pana, by dowieść, że jest inaczej, prawda? W końcu pań-
ska przedłużająca się nieobecność mogła tylko potwierdzić i umocnić po-
dejrzenia o pańskim zamiarze nie wracania do Anglii w ogóle.
- Przecież tutaj była moja rodzina! Nikt przy zdrowych zmysłach nie
wyciągnąłby wniosku, że mógłbym ich porzucić!
- Ktoś pozbawiony zasad etycznych nie martwiłby się, rzucając rodzinę
wilkom na pożarcie. Spotykamy się z tym na każdym kroku. Poza tym skąd
pańscy kredytodawcy mogli wiedzieć, czy pańska rodzina również nie ze-
chce opuścić Anglii?
George zapłonął jeszcze większym oburzeniem, co odbiło się na kolo-
rze jego twarzy.
- Wygląda na to, że pan także dał wiarę tym niedorzecznym plotkom.
- Może i dałem.
- Dlaczego? Nawet mnie pan nie zna.
- Czyżby? Nie znał pan mojego nazwiska, podając woznicy mój adres?
W tym miejscu George zmarszczył czoło, wyjaśniając:
- Po powrocie zastałem pusty dom - bez rodziny i bez sprzętów. Naj-
bliżsi sąsiedzi poinformowali mnie, że znajdę rodzinę w rezydencji barona
of Windmoor, i podali adres, który im zostawiła Rissa. Nie, w rzeczy sa-
mej, nie dysponowałem niczym poza pańskim tytułem, kiedy co prędzej
pospieszyłem tutaj. Czy pańskie nazwisko ma związek z tą sprawą? Kim
pan jest, sir?
- Vincent Everett.
- Na Boga, czyżby pan był krewnym tego łajdaka Alberta Everetta?
Teraz Vincent zesztywniał.
- Mój wspomniany przez pana brat nie żyje.
- Nie żyje?! - zdumiał się George. - Bardzo mi przykro, nie wiedziałem
o tym.
- Niech pan nie będzie hipokrytą, Ascot - powiedział z niesmakiem
Vincent. - Wyrażanie żalu przez człowieka, który doprowadził do jego
śmierci, brzmi ze wszech miar fałszywie.
- Doprowadził do...? - George aż zaniemówił. - Kto panu naplótł takich
niedorzeczności?
- A więc teraz będzie się pan zasłaniał niewiedzą? Doskonale, pozwolę
sobie nieco odświeżyć pańską pamięć. Niewielką kwotę, pozostałą ze
spadku, Albert postanowił zainwestować w interes, który by mu dostarczył
środków na utrzymanie. Tak się niestety złożyło, że wybrał tę samą dzie-
dzinę, którą i pan się zajmuje, pan zaś już się postarał dać mu do zrozumie-
nia, że dodatkowa konkurencja jest niemile widziana.
- To nie jest...
- Proszę pozwolić, że skończę - przerwał Vincent. - Na każdym kroku
torpedował pan jego wysiłki, kazał swoim kapitanom podbijać ceny ładun-
ków, po które przyjeżdżał, chcąc go w ten sposób zniechęcić i uniemożli-
wić jakikolwiek zarobek. Robił pan wszystko, żeby zbankrutował, i dopiął
pan swego. Zrujnował go pan doszczętnie, do tego stopnia, że wolał popeł-
nić samobójstwo niż przyznać mi się, że stracił wszystko. Czyżby napraw-
dę pan sądził, że jego rodzina pozwoli panu odejść spokojnie, zważywszy
na to, co pan zrobił, Ascot?!
Minęło oburzenie. Starszy z mężczyzn był teraz czerwony z wściekło-
ści, chociaż udało mu się zapanować nad głosem i odpowiedzieć spokojnie:
- Jest pan trochę niedoinformowany, sir. Interes pańskiego brata po-
niósł fiasko dlatego, że to on podkupywał ładunki moje ładunki, zakontrak-
towane wcześniej przeze mnie  po śmiesznie wysokich cenach, po jakich
nie mógł ich odsprzedać, by nawet w przybliżeniu zwrócić sobie to, co
zainwestował. Podejrzewałem, że ma nieograniczone fundusze na ten cel, i
dlatego zrezygnowałem z odzyskania rynków, które mi ukradł, i popłyną-
łem szukać nowych na zachód. Gdybym usłyszał, że zbankrutował, nie
płynąłbym tak daleko.
- A zatem powiada pan, że Albert próbował pana zrujnować i że w re-
zultacie sam doprowadził się do ruiny?
- Właśnie tak.
- Zgodzi się pan ze mną, że najłatwiej jest obwiniać kogoś, kto nie mo-
że się bronić, ponieważ nie żyje. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • janekx82.keep.pl